19 kwietnia 2024

Niderlandy. Chorym nieść pomoc bez żadnych różnic

Z czym przychodzą? Jak w zwykłej przychodni: z bolącym kolanem, bólem głowy, cukrzycą, bezsennością. Czego nie mówią? Przemilczają, że są ofiarami handlu ludźmi, że zostali zgwałceni, że bomba beczkowa zamieniła ich dom w miejsce wiecznego spoczynku ojca i matki.

Konsultacja lekarska w ośrodku w Assen. Foto: arch. prywatne

Z czym wychodzą? Z paracetamolem, listą ćwiczeń na kręgosłup, metforminą i dobrym słowem – oraz obowiązkowo skierowaniem do psychologa, który przyjmuje w ośrodku trzy dni w tygodniu.

W Niderlandach żyje prawie 28 tys. osób rozmieszczonych w 72 ośrodkach dla uchodźców (stan na styczeń 2021 r.). Placówka w Assen, gdzie pracuję jako lekarz rodzinny nieprzerwanie od pięciu lat, liczy tysiąc mieszkańców. Najwięcej z Syrii, Iranu i Erytrei, lecz po drugiej stronie lekarskiego biurka spotkałam już osoby z Chin, Sudanu, Arabii Saudyjskiej, Ukrainy, Myanmaru, Bahrainu, Wenezueli, Jemenu, Pakistanu, Kolumbii, Wietnamu, Brazylii, Nigerii, Rosji oraz wielu innych krajów.

Tam trzy mercedesy, tutaj trzy rowery

Pacjenci zmieniają się jak kolory w kalejdoskopie. Są niemym echem wydarzeń na świecie i decyzji politycznych niezależnych od nich samych, a często mających wpływ na ich całe życie: możliwość zarobkowania, kontynuację edukacji czy po prostu poczucie bezpieczeństwa. Dla przykładu – wydarzenia w Turcji z 2016 r. zaowocowały przypływem tureckiej elity, często wykształconej na zagranicznych uniwersytetach i mówiącej płynnie po angielsku.

Personel naszego ośrodka, przyzwyczajony do słabej znajomości jęz. angielskiego uchodźców z Afganistanu czy Kurdów zamieszkujących góry północnej Syrii (często to osoby bez umiejętności czytania i pisania), musiał się zmierzyć z zupełnie innym typem pacjenta. Wykształcenie nie jest żadną ochroną przed uchodźczym losem – każdy może stać się ofiarą niekorzystnych przemian w swoim rodzinnym kraju.

Są wśród nich lekarze, dziennikarze, wojskowi, pisarze, inżynierowie, filmowcy. Lecz najwięcej jest zwykłych ludzi – rodzin z małymi dziećmi, rolników i hydraulików. Ci, którzy przed ucieczką z kraju mieli więcej, jedynie cierpią głębiej. Jak ujął to jeden z moich pacjentów, 51-letni lekarz ortopeda: „w Syrii miałem trzy mercedesy, a tutaj trzy rowery. I jestem za nie wdzięczny, choć pewnie już nigdy nie dorobię się niczego więcej”.

Antropologia farmakologiczna

Pewnego dnia przychodzi do mnie na wizytę lekarską trzydziestolatek o szarej twarzy i z kilkudniowym zarostem. Przybył do Niderlandów tego samego ranka po dość krótkiej, tygodniowej podróży z Jemenu. Powoli wyciąga insulinę z plastikowej, zużytej reklamówki. Przyglądam się tej egzotycznej fiolce – Bovine Insulin (insulina wołowa) – brzmi tekst z wytartej trudem drogi etykietki. Poza pustą fiolką w reklamówce pełno jest leków z nazwami wyłącznie w jęz. arabskim oraz zestaw igieł i strzykawek. Pacjent podciąga do góry rękaw i ukazuje przetokę dializacyjną.

Łamaną angielszczyzną próbuje mi wytłumaczyć, że ostatnią dializę odbył pięć dni temu – w Turcji, choć w Jemenie musiał być dializowany co dwa dni. Opieka zdrowotna w Jemenie jest na bardzo niskim poziomie, o ile jest dostępna. Leki, jeśli w ogóle są, można kupić w aptece bez recepty. Często widuję różnego rodzaju fiolki, ampułki i opakowania w najróżniejszych językach świata – ot, swoista antropologia farmakologiczna. Na szczęście nasz pacjent już tego samego dnia po południu jest dializowany w lokalnym szpitalu i zaopatrzony w ludzką insulinę analogową.

Bukra

System w Niderlandach działa sprawnie: opieka zdrowotna dla uchodźców nie różni się tutaj wiele od tej oferowanej obywatelom kraju. W każdym ośrodku pracują minimum pielęgniarka i asystentka medyczna, od poniedziałku do piątku w godz. 8-17. W większych ośrodkach, jakim jest także centrum azylantów w Assen, zazwyczaj jest też lekarz przez kilka dni w tygodniu. Pacjenci nie płacą za leki ani za opiekę lekarza rodzinnego czy specjalisty.

W razie potrzeby można skorzystać z pomocy telefonicznego centrum tłumaczeń (czynnego całą dobę 7 dni w tygodniu), dostarczającego symultaniczne tłumaczenia w najbardziej egzotycznych językach świata, takich jak paszto czy kurmandżi. Choć w miejscu takim jak to, słowa arabskie same „wchodzą do głowy” – zwłaszcza „bukra”, co oznacza „jutro”. To najważniejsze słowo, którym asystentka dyscyplinuje nowoprzybyłych. W zorganizowanym, holenderskim społeczeństwie nie ma załatwiania spraw od ręki. Trzeba się umówić na wizytę, na ogół na kolejny dzień.

Budynek ośrodka dla uchodźców w Assen. Foto: arch. prywatne

Pani w fioletowej sukience

Pacjentka z Nigerii, z niemowlęciem przy piersi, zna jęz. angielski lepiej niż niejeden Holender, jednak nie ukończyła ani jednej klasy w szkole – została wydana za mąż za starszego pana, gdy miała osiem lat i musiała przerwać dopiero co rozpoczętą naukę. Gdy mąż umarł, uciekła. Przemytnicy obiecywali jej naukę, pracę i wolność. W rzeczywistości przemytnik zmuszał ją do prostytucji, wykorzystując rozpowszechnioną w Nigerii wiarę w Voo Doo.

Przed wyjazdem z kraju pobrał od niej kawałek tkanki z przedramienia, a pacjentka do tej pory wierzy, że jeśli jej nie odzyska, to przemytnik będzie miał nad nią kontrolę i z odległości nawet setek kilometrów będzie jej zadawał ból i powodował koszmary senne, na które nie pomoże nawet dwadzieścia miligramów temazepamu. Ma na sobie fioletową suknię i pasującą do niej chustę, w którą sprawnym ruchem zawija dziecko, by je nosić na plecach. Jest u mnie, bo wynik skriningu postnatalnego z pięty wykazał, że niemowlę jest nosicielem anemii sierpowatej, więc zapewne matka również.

Pacjentka jednak nie rozumie ani słowa „nosiciel”, ani „gen”, ani „dziedziczność”, ani nawet słów „wariant” czy „rodzaj”. Na sam dźwięk słowa „anemia sierpowata” wzdryga się w przerażeniu – które na szczęście natychmiast znika, gdy wyjaśniam, że dziecko jest zdrowe. W końcu porównuję jej sytuację zdrowotną do osoby, która ma jedno oko – czyli że nadal widzi, nie jest niewidoma. Lęk przed anemią sierpowatą w Afryce jest dość duży, choroba ta jest tam bardzo rozpowszechniona, a w samym ośrodku w Assen jest dwóch mieszkańców z ciężkim wariantem tego schorzenia.

Ponadto bardzo dużo jest tutaj osób z talasemią beta, które często niezbadane otrzymują niepotrzebnie żelazo. Mniejszości etniczne z Pakistanu w bardzo młodym wieku chorują na cukrzycę. Warunki higieniczne w trakcie przeprawy do Europy powodują, że wiele osób ma świerzb. Gruźlica, HIV, wirusowe zapalenie wątroby typu B i C są również często diagnozowane. Wielu pacjentów ma na ciele ślady po torturach, niezrośnięte złamania kości (np. po pobytach w więzieniu), blizny po oparzeniach z przykurczami kończyn czy utracone kończyny jako rezultat przeżytych bombardowań.

Wszystko, co tkwi w mojej głowie

Osobnym problemem jest zdrowie psychiczne, a zwłaszcza zespół stresu pourazowego, depresje i uzależnienia. Szczegółów dotyczących trasy migracyjnej, motywu ucieczki z kraju czy sytuacji z przeszłości, gdy spotykali się oko w oko ze śmiercią, dowiaduję się później – czasem na trzeciej, a częściej na piątej, a nawet dopiero podczas dziesiątej konsultacji, gdy prawie już całe ciało pacjenta zostało utrwalone na kliszy rentgenowskiej. Ci ludzie pochodzą z krajów, gdzie nikomu nie można ufać, więc trwa to trochę, zanim odważą się opowiedzieć, co ich najbardziej nęka.

Pamiętam pacjenta, który przychodził co tydzień przez długi czas. Wymienił już chyba wszystkie możliwe dolegliwości z księgi ICD-10. Dopiero po paru miesiącach wyznał, że jego rodzina, żona i trójka dzieci, była dosłownie uwięziona w oblężonym Aleppo. W końcu udało im się zbiec do Turcji. Dopiero po tym wyznaniu dowiedziałam się, jakie było źródło psychosomatycznych doznań mojego pacjenta. Około połowa dorosłych mieszkańców ośrodka cierpi na zespół stresu pourazowego. Część z nich była w dobrej wierze leczona w kraju pochodzenia dużą dawką benzodiazepin.

Psycholog w ośrodku z reguły prowadzi tylko lekkie przypadki, osoby wymagające terapii EMDR (Eye Movement Desensibilisation and Reprocessing) czy Narrative Therapy są kierowane do specjalistycznego, transkulturowego centrum leczenia psychotraumy, do którego okres oczekiwania wynosi jednak około roku. Regularnie widzimy w gabinecie osoby z myślami samobójczymi, zdarzają się też pacjenci z zaburzeniami psychotycznymi. Niektórzy decydują się na strajk głodowy z najróżniejszych powodów, lecz często przyczyną jest odmowna decyzja w sprawie przyznania azylu. Najwytrwalszy przeżył trzy tygodnie bez jedzenia i osiągnął swój cel.

Każdy dzień tej pracy jest inny i wyjątkowy – tak, jak i pacjenci, z którymi mam kontakt. Świat jest pełen konfliktów, które napędzają migrację, ale też rozmaitych kultur i niestety uprzedzeń – w końcu nikt nie jest od nich wolny. Jednak codziennie co piętnaście minut z drugiej strony biurka widzę drugiego człowieka, którego staram się poznać i traktować tak, jak sama chciałabym być traktowana – zwyczajnie, po ludzku. Mimo różnic wszyscy należymy do jednego gatunku, jesteśmy podmiotem tych samych praw natury i psychologii.

Kiedy w 2010 r. odbierałam swój dyplom lekarski od mojej poznańskiej Almy Mater, nie spodziewałam się, że dziesięć lat później będę leczyć tak zróżnicowaną grupę pacjentów. Wtedy słowa przysięgi lekarskiej: „chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek” były jedynie wyuczoną formułką. Dopiero teraz dociera do mnie ich prawdziwa waga.

Barbara Wauben-Czekalska, lekarz rodzinny