Anielskość
Opowiadanie pt. „Anielskość” pióra dr Agnieszki Kani, laureatki konkursu „Przychodzi wena do lekarza”.
Foto: pixabay.com
Z aniołami tylko kłopot. Mimo że ich naturą jest duchowość, ciągle się przebierają. Stroją się w piórka i zwiewne szaty, noszą aureole, zbroje i maski. Bo tradycja podpowiada kostiumy. Chcąc zaistnieć w świadomości człowieka, potrzebują czegoś w rodzaju fartucha roboczego. Potem wracają do swych zwykłych form (przeźroczystych, niewidocznych), przypominają o sobie poruszoną firanką czy pajęczyną, której wczoraj nie było.
Nawet jeśli wierzymy, że zaludniają świat, mało kto je spotyka. Objawiają się tylko nielicznym i to najczęściej sam na sam. Chociaż bywają wyjątki. Kiedy w roku 583 szalała w Rzymie zaraza, anioł z ognistym mieczem wstrzymał procesję prowadzoną przez Grzegorza Wielkiego i na oczach tłumu schował broń do pochwy. Dał znak, że pomór właśnie się skończył (niektórzy uważają, że zobaczył go jedynie papież, zebrani zaś – przekonani o nieomylności ojca Kościoła – potwierdzili obecność świetlistego).
Upadłe anioły poruszają się natomiast stadami. Jean Bodin – sędzia królewski, profesor prawa na uniwersytecie w Tuluzie i autor „Demonomanii czarowników” – opowiadał, jak pewnego dnia 1542 roku na placu w Konstantynopolu zebrało się sto pięćdziesiąt demonów. Skąd się tam wzięły? Z uroków oczywiście. Dawniej bez trudu można było kogoś zaczarować, rzucić zaklęcie, sprawić, że nieuczciwy rejent kładł się spać jako urzędnik państwowy, a budził się jako zmora. Czarodziejów było wielu. Niechby tylko ktoś spojrzał inaczej, włożył koszulę na lewą stronę, wypił psią juchę, potknął się o wystający korzeń, a wróż natychmiast zabierał się do pracy i robił wszystko, by obrócić człowieka w diabła.
Wszędzie roiło się od zmór. Anthony Masters znalazł aż czterysta osiemdziesiąt sześć przyczyn, dla których zwykły nieboszczyk mógł się stać upiorem. Wystarczyła mała pomyłka, zaniechanie, niedopełnienie rytuału przejścia, a umrzyk szukał pomsty, wył, straszył i nawiedzał żyjących. W demony przeobrażały się także – jak utrzymywał Jean-Claude Schmitt – ofiary gwałtownej śmierci, dusze skalane, niepogrzebani (inseputi), samobójcy (biothanati) i kobiety zmarłe w połogu. Jeśli dodać ekskomunikowanych, nieochrzczonych, pozbawionych ostatniego namaszczenia, dzieci ze związków kazirodczych, urodzone jako siódme w rodzinie i – o dziwo – w czepku urodzone, to okazuje się, że na każdym rogu pomieszkiwał jakiś dziad.
Sztuka nie może się obejść bez aniołów i szatanów. Zaludniają one kościoły, cmentarze i obrazy, występują w filmach, zaglądają do opery i teatru. Bo artystów zawsze pociągały byty niepoznawalne zmysłami. Co robią anioły? Doradzają, prowadzą przez życie i wiodą w zaświaty, dają znaki, wskazówki, przestrogi, czasem też odwrócą się od człowieka. Czesław Miłosz zwierzył się kiedyś: „Słyszałem ten głos nieraz we śnie/ I co dziwniejsze, rozumiałem mniej więcej? Nakaz albo wezwanie w nadziemskim języku”. Cóż to za „nadziemski język”, słyszalny, ale zrozumiały tylko dla nielicznych?
****
W latach czterdziestych zeszłego stulecia psychiatrzy Leo Kanner z Baltimore i Hans Asparger z Wiednia opisali osoby wycofane z życia, zapadnięte w siebie, przebywające w innym świecie. Doktorzy bacznie przyglądali się pacjentom, którzy wybrali wyobcowanie. Lekarzom zdawało się, że oni wciąż wątpią i nie dowierzają, że skrywają się coraz głębiej i głębiej. Żyli osobni, mieli oczy pozbawione wyrazu, rozmyte, wyglądali, jakby zabłądzili we własnym „ja”, przenicowali się do środka, odgrodzili od tego, co na zewnątrz. I próbowali przetrwać w drugiej przestrzeni. Nieprzynależni.
Uczeni zastanawiali się, czy oddzielenie od drugiego jest wyborem czy też przekazywaną rodzinnie powinnością, możliwością czy narzuconym bez biologię przymusem i wreszcie – wyróżnieniem czy skazą. Jakimś niezwykłym zbiegiem okoliczności obaj lekarze (nic niewiedzący o sobie) znaleźli dla osób dotkniętych tą chorobą określenie „autystyczny”. Nie był to przypadek, bo autos po grecku znaczy sam, i już na początku XX wieku psychiatra Eugen Bleuer nazwał autystycznymi schizofreników, którzy starali się zawęzić relacje z innymi, wycofać się i wykluczyć świat zewnętrzny, obejść go, uczynić niepotrzebnym.
A może to wcale nie psychiatrzy, ale Bolesław Leśmian jako pierwszy opisał autyzm? Przecież on, zanim jeszcze pojawiły się jakiekolwiek wzmianki o osobach naznaczonych, przekonywał, że po „cienistym istnień bezładzie” błąka się Znikomek, który „nie widzi świata tak samo”. Tłumaczył, że na rozstajach dróg mieszka „snem trącony” Dżnanada, po łąkach krąży Zmierzchun, a nad rzekami wędruje Śnigrobek, co „się wsnuł do krainy półduchów i półciał”. I wierzył w rusałki – one żyją „by istnieć mniej więcej”, przeczuwał, że gdzieś na tym świeciejestSrebroń – „Niepoprawny Istnieniowiec”. Czyżby to poeta zrozumiał chorobę i już przed wojną opowiedział o niej? Pojął nieprzynależność, potrzebę zanurzenia się we własnym „ja”, widział rzewność, oderwanie się od rzeczywistości i chęć przetrwania w sobie. Anielskość.