22 listopada 2024

Czym nasiąka skorupka

Mobbing, molestowanie, seksizm, poniżanie, pogarda – m.in. takie zarzuty obiegły media w związku z zachowaniem niektórych nauczycieli akademickich wobec studentów Śląskiego Uniwersytetu Medycznego – pisze dr Sławomir Badurek.

Foto: pixabay.com

Choć według informacji przekazanych przez uczelnię, w latach ubiegłych, w związku z indywidualnymi skargami studentów oraz negatywnymi opiniami w anonimowych ankietach, prowadzone były ostępowania dyscyplinarne „z podjętą decyzją o rozwiązaniu stosunku pracy włącznie”, dopiero informacje zamieszczone na fanpage’u „ŚUMemes” uruchomiły lawinę.

Mimo wakacji, skierowano pięć zawiadomień do prokuratury, otwarto kilkanaście postępowań wyjaśniających wobec nauczycieli akademickich, dokonano sześciu zmian kierujących jednostkami organizacyjnymi i unieważniono pięć konkursów na ich kierowników. Krótko mówiąc, małe trzęsienie ziemi. Jeszcze nie wiemy, czy nie skończy się ukaraniem kilku kozłów ofiarnych, po czym wszystko wróci do „normy”. Wiadomo za to – i stąd mój sceptycyzm – że takie haniebne praktyki miały miejsce „od zawsze”, jak Polska długa i szeroka.

Studiowałem na przełomie lat 80. i 90. XX w. i wtedy także uczelniany odpowiednik wojskowej fali dawał o sobie znać. Niektórym spędzał sen z powiek, innym rujnował nerwy, jeszcze innym przekreślał życiowe plany, a w skrajnych przypadkach – odbierał życie. Wiele osób, podkreślam: wiele, rezygnowało ze studiów lub ich nie ukończyło właśnie przez ową falę. Niemal we wszystkich przypadkach dotyczyło to pierwszego roku. Nie można go było wówczas powtarzać, a po skreśleniu z listy studentów nie można było ubiegać się o ponowne przyjęcie na studia w oparciu o wyniki raz zdanej matury.

Nic dziwnego, że bolesne doświadczenia na ogół oznaczały trwałą rezygnację z planów zostania lekarzem. Nikt wtedy nie nosił przy sobie dyktafonu, kamery i aparatu fotograficznego, internet dopiero raczkował, a serwisy społecznościowe z pewnością nie śniły się nawet Maxowi Zuckerbergowi (wtedy kilkuletniemu).

Informacje przekazywano z ust do ust, a zastraszone i zestresowane pierwszaki nie myślały, by zwrócić się do kogoś o pomoc w niedoli. Bo niby do kogo? Sekretarza komitetu? Partyjnej gazety? Sam miałem szczęście do asystentów, ale moi koledzy, z którymi mieszkałem w akademiku, już nie. Z naszej czwórki tylko ja skończyłem studia. Dwóch po traumatycznych doświadczeniach na pierwszym roku dało sobie spokój z medycyną. Jeden kontynuował naukę, ale nabawił się ciężkiej depresji i, będąc na piątym roku, odebrał sobie życie.

Wielokrotnie słyszałem opinie, że odpadają mniej zdolni lub niedostatecznie odporni psychicznie, a pierwsze lata studiów są po to, by dokonać selekcji. Tak mówiono, kiedy przez kilka lat po studiach sam prowadziłem zajęcia ze studentami, tak twierdzi się i dzisiaj. Głoszący tę tezę mają mocny i logicznie brzmiący argument: przepustką na studia medyczne są wyłącznie dobre wyniki matury, a te nie muszą iść w parze z predyspozycjami do zawodu lekarza. Tylko jak te predyspozycje się u nas weryfikuje? Najczęściej na pierwszym/drugim roku podczas zajęć z przedmiotów o najwyżej drugorzędnym znaczeniu dla lekarza, na dodatek za pomocą rozmaitych odcieni zwykłej złośliwości tudzież chamstwa.

Wiele można by napisać na temat samych weryfikatorów, zwłaszcza ich kompleksów, z którymi nie mogą sobie poradzić. Poraża, że wiedza na ten temat jest na uczelni tajemnicą poliszynela, a niezwykle rzadko ktoś do tego powołany podejmuje interwencję. Problem jest bardzo poważny również z uwagi na skutki odległe. Jedną z głównych przyczyn konfliktów na linii pacjent – lekarz są problemy w komunikacji. Nie wnikając w arkana psychologii, jest bardzo prawdopodobne, że lekarzom, którzy na studiach padli ofiarą patologicznych zachowań swoich nauczycieli, będzie bardzo trudno o takie cechy jak empatia, wyrozumiałość i cierpliwość wobec pacjentów i ich bliskich.

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny