24 listopada 2024

Dr Krzysztof Madej: Nie ma jajeczek częściowo nieświeżych

Kompulsywnie czytam wszystko, co wpadnie mi w ręce i co traktuje o społecznym wymiarze medycyny instytucjonalnej w naszym kraju (i w innych też) oraz o wykonywaniu profesji lekarskiej, także w wymiarze społecznym.

Foto: pixabay.com

Na ogół nie znajduję w tych tekstach niczego nowego. Rutynowe żale na niezaspokojone potrzeby na świadczenia zdrowotne w skali zbiorowej i indywidualnej oraz niekończące się targi o zwiększenie finansowania tych świadczeń.

Kiedy zadałem sobie pytanie, po co w nieskończoność czytam o tym samym, znalazłem odpowiedź. Szukam iskierek myśli państwowotwórczej, która powiedziałaby, w jaki sposób dochodzić do takiego usytuowania medycyny instytucjonalnej w Polsce, aby wspomagać mir społeczny. Aby w społecznym odbiorze decyzje polityczne, organizacyjne i finansowe dotyczące medycyny były traktowane jako sprawiedliwe, dobre i racjonalne.

Mówiąc najkrócej, aby niekończąca się i przebiegająca w huku wojny społecznej reforma systemu ochrony zdrowia w końcu się powiodła. A więc czytam i czekam. Wśród tych lektur natrafiłem niedawno na felieton pana Jana Hartmana („Polityka” z 5 marca br.) pt. „Niewinny jak lekarz”. Można od razu przyjąć, że istotną tezą felietonu będzie założenie, że nie ma jednej niewinności, a są inne, w tym wypadku nazwałbym je branżowymi.

Tu rodzi się pytanie: jak niewinność czysta, ewangeliczna ma się do niewinności branżowej i czy ta druga nie jest po prostu winą z tytułu popełnienia winy branżowej, ale umiejętnie maskowanej przewrotną podmianą norm etycznych? Czy takie założenie rzeczywiście zostało poczynione? Bardzo zachęcam do zapoznania się z tym tekstem, bo moim zdaniem bardzo wymownie wskazuje, w jakim punkcie historii politycznej znajdujemy się jako społeczeństwo.

Okazuje się, że podobnie jak z pojęciem niewinności, mamy również problem z etyką. Etyka lekarska, traktowana jako rozwinięcie etyki ogólnej, to również jej nietożsama branżowa odmiana. Musi więc istnieć także niemoralność lekarska. Autor zresztą śmiało utożsamia etykę lekarską z lekarską niemoralnością, pisząc: „gdy kwestie moralne pozostawi się wyłącznej kompetencji samych lekarzy, dzieją się rzeczy straszne”. Skoro tak, to gdzie ratunek?

Otóż tym ratunkiem ma być bioetyka, która ma zastąpić etykę lekarską i ma „ukształtować nową kulturę etyczną w medycynie”. Kulturę etyczną czytam jako moralność, a jak ktoś mi mówi, że trzeba doprowadzić do przerobienia starej moralności na nową, to odczuwam jakieś dziwne swędzenie w podwzgórzu i w okolicy splotu trzewnego. Lęk metafizyczno-historyczny. Dlaczego bioetyka ma dawać rękojmię nadzoru nad moralnością w medycynie, skoro etyka lekarska nie wypełnia tego zadania, a nawet może być antyetyką?

Bo uprawiają ją nie-lekarze, bo jak pisze pan Hartman, „dopuszczono do głosu… etyków (ciekawe, tym razem, jakich?), psychologów, socjologów, prawników, specjalistów od zarządzania”. Skoro dopuszczono do głosu, to znaczy, że poprzednio nie dopuszczono ich do głosu. Kto nie dopuszczał? Pewnie lekarze! Mimo wszystko chyba dobrze odczytuję logikę wywodu autora zachwalającego bioetykę, przeciwstawiając ją etyce lekarskiej, bo twierdzi on, że „bioetyka nadal nie została »przekupiona«”. Etyka, która może ulegać którejś z pokus niemoralnych, np. przekupstwu, przestaje być etyką. Nie ma jajeczek częściowo nieświeżych.

Dlaczego tak uprawiana bioetyka ma, zdaniem autora, jakieś szczególne społeczne znaczenie? Bo „zabezpiecza to społeczeństwo przed różnymi nadużyciami w medycynie”. Ciekawe, że używając pojęcia „w medycynie”, nie czyni się rozróżnienia pomiędzy medycyną kliniczną, jako dyscypliną naukową, a organizacją ochrony zdrowia. Większość dylematów etycznych i patologii moralnych związana jest jednak ze społecznym usytuowaniem medycyny instytucjonalnej. Z tego powodu etyczny głos psychologów, socjologów, prawników, specjalistów różnej maści, felietonistów, cyklistów i na końcu, niestety, polityków jest w tej medycznej materii niezbędny, ale nie widzę powodu, aby przeciwstawiać go zapatrywaniom lekarzy i odejmować lekarzom prawo do refleksji etycznej.

Nie bardzo też rozumiem tezę autora, że etyka lekarska dopuszcza się dyskryminacji medycznej osób o innym niż biały kolorze skóry. Toż to jakaś fobia. Otóż problemem społecznym, zdaniem autora, jest to, że „lekarze tworzą potężną strukturę społeczną podobnie jak wojsko, aparat ścigania i wymiaru sprawiedliwości, biurokracja i biznes, edukacja, media i kultura, a także kler”. A zatem można założyć, że każda z tych grup ma swoją branżową technikę nabywania branżowej niewinności, kłócącej się z interesem społecznym, i ma swoją branżową etykę, która jest w zasadzie antyetyką.

Jaka rada na ten dylemat? Albo rozpędzić na cztery wiatry te korporacyjne, moralnie ksobne i zakłamane grupy, albo należy szukać metod nadzoru nad nimi, dla zachowania dobra i równowagi społecznej. Jeśli zaś nadzór, to kto miałby go sprawować? Autor wskazuje, że wolna i kompetentna prasa. I tu, panie profesorze, gdy przeczytałem pański felieton swoim kamratom w korporacji, to w tym punkcie reakcją był ryk śmiechu. Wolność i kompetencja dzisiejszych mediów jako rękojmia moralności w wymiarze społecznym to doprawdy przedziwny postulat. Kto więc będzie nadzorował prasę? Może… politycy? A kto roztoczy nadzór nad politykami?

Rozumiem, że w tych innych „potężnych strukturach społecznych” też niezbędny jest zewnętrzny nadzór sprawowany przez jakichś specjalnych etyków ze stosownym przedrostkiem. Zgoda, zasada „wierz i kontroluj” w praktyce społecznej wydaje mi się racjonalna. Zwracam jednak uwagę na człon: „wierz”. Odnoszę jednak wrażenie, że u podłoża tej koncepcji „daleko idącej kontroli społecznej, aby nieuchronne patologie instytucjonalne mogły być trzymane w ryzach” leży naiwne założenie, że pokój i moralność społeczna zrodzą się, gdy w toku wojny wszystkich ze wszystkimi, wszyscy wygrają ze wszystkimi. W efekcie prędzej otrzymamy pobojowisko niż ład i harmonię. Powoli to już chyba widać, może więc lepiej zastosować inną zasadę.

Problem nadmiernego wystawiania zwolnień lekarskich bez uzasadnienia medycznego (symulantom, najgorsi są lekarze symulanci) pozostawię do dalszego rozpoznania. Zwrócę jedynie uwagę na ciekawą konstatację autora, że: „w społeczeństwach mających historycznie biorąc, złe doświadczenia z instytucjami państwa, panuje daleko idąca solidarność międzyludzka”, która może skutkować licznymi negatywnymi zjawiskami społecznymi. Może więc spróbować zadbać o lepsze relacje obywateli z instytucjami państwa, niż poprzestawać na utyskiwaniu na „skażoną moralność publiczną” i „niski poziometyczny polskiego społeczeństwa”. A kontrola i nadzór nad wystawianiem zwolnień oczywiście są.

Potężne narzędzia kontrolne już obecne w naszym systemie prawnym (jakoś nie zadziałały) ostatnio zostały wzmocnione siłowym wprowadzeniem e-zwolnień. Mysz się nie przeciśnie. Będzie mógł ZUS powołać nowy korpus bio-lekarzy i skontrolować każde zwolnienie. Jeszcze za PRL-u było takie prześmiewcze stwierdzenie, że w kraju zapanowałaby moralność, ład i dobrobyt, gdyby przy każdym obywatelu postawić milicjanta, pilnującego, aby ów obywatel nie popełniał czynów zabronionych. Cóż, kiedy policjanci poszli na zwolnienia lekarskie. Na szczęście bioetycy mają się dobrze i nie mają do państwa żadnych roszczeń. Gdyby i oni poszli na zwolnienia, byłaby klęska.

Krzysztof Madej, wiceprezes NRL