6 października 2024

Dr Krzysztof Madej: Polityczna apolityczność

Felieton bieżący wielu odbierze jako utrzymany w konwencji „irytującej”. Mamy już okres wakacyjno-urlopowy, byłaby więc pogoda na zagadnienia lekkie i przyjemne, ale ja zamierzam zbliżyć się do tematu najcięższego w naszym samorządowym żywocie, wręcz ponurego, tj. relacji organów samorządu ze światem polityki.

Dr Krzysztof Madej, wiceprezes NRL. Foto: Mariusz Tomczak

A po drugie, swoje rozważania na powyższy temat zakończę pytaniem, na które pomimo 30 lat ciężkiego wysiłku umysłowego nie znajduję odpowiedzi.

W warunkach kampanii wyborczej, przed wyborami prezydenckimi, w której kandydatom stawiane są lub oni sami sobie stawiają najtrudniejsze pytania, a następnie na nie wszystkie z lekkością odpowiadają, taka deklaracja może być kłopotliwa dla piszącego te słowa i czytających, szczególnie tych, którzy w przeciwieństwie do mnie nie dostrzegają takich dylematów i mają w zanadrzu dużo różnych odpowiedzi. A więc po kolei!

Na początek przykład z życia wzięty dla zawiązania akcji. Niedawno do Naczelnej Izby Lekarskiej wpłynęło pismo od pewnego stowarzyszenia lekarskiego, sformułowane w tonie – jak to się niegdyś mówiło – niecierpiącym sprzeciwu. Stowarzyszenie to na liście rozmaitych swoich celów i pośród zadań statutowych (tak raczej bliżej początku tej listy niż jej końca) ma wpisane niezwykle wysokie idee, takie z obszaru etyki, moralności i szczególnych form integracji społecznej, oparte na górnolotnych przesłankach.

W piśmie wyrażone było oczekiwanie, że samorząd lekarski udzieli moralnego wsparcia i weźmie w obronę pewnego polityka (samo zresztą publicznie nie wystąpiło w jego obronie). Głównym argumentem, dla którego samorząd lekarski miałby instytucjonalnie bronić tegoż polityka przed innymi, pewnie w dużej mierze opozycyjnie nastawionymi uczestnikami życia politycznego, było to, że polityk ów na dokładkę jest lekarzem. Polityk ten nie przez wszystkich członków naszej korporacji oceniany jest pozytywnie.

Powiem nawet eufemistycznie, że wielu konsyliarzy jakoś nie ceni sobie jego misji politycznej, a także różnych innych jego okoliczności osobistych, niekoniecznie z polityką związanych. Jak nauczył mnie kiedyś prof. Bolesław Górnicki (a „wygooglujcie” sobie koteczki*, kto zacz?), w języku wyższej dyplomacji międzyludzkiej stwierdzenie, że się kogoś nie ceni, jest najwyższą formą deprecjacji tej osoby. A poza tym – polityk po to jest politykiem, żeby zwyciężać w wyborach, a więc brutalnie pokonywać swoich przeciwników, a następnie sprawować zdobytą władzę, dalej wojując ze swoimi oponentami, jeśli ci w dalszym ciągu podskakują.

Gorzej, jeśli polityk w tym zapale bitewnym wojuje ze społeczeństwem, opinią publiczną oraz własnym zapleczem środowiskowym, ale i to się zdarza. Samorząd, jak to samorząd, odpisał temuż stowarzyszeniu, że gotów jest bronić każdego członka korporacji lekarskiej wtedy, gdy dzieje mu się obiektywna krzywda, szczególnie gdy związana jest z wykonywaniem zawodu i w związku z organizacją sposobu wykonywania tegoż zawodu. Jednak krzywda polityka (i jego cierpienia), który doznaje ciosów od swoich oponentów, jest nieco odmienna.

Od polityka oczekujemy wypełniania tych norm i realizacji tych zadań, które akceptujemy i których oczekujemy, a gdy oceniamy sytuację inaczej, czyli sytuujemy się po stronie opozycji w stosunku do niego, to uznajemy prawo do ataku na niego, swojego lub innych. Odpowiedź więc zawierała całą litanię zawiedzionych oczekiwań, niespełnień i grzechów (wg nas) tegoż polityka. Emocje, jak wiadomo, pędzą na oślep przed chłodnym racjonalizmem. A więc najpierw zdziwienie i konsternacja. Trudno było bowiem znaleźć wyjaśnienie dla oczekiwania wsparcia moralnego dla gracza politycznego, gdy znalazł się w sytuacji otwartego i bardzo dynamicznego konfliktu.

Dlaczego stowarzyszenie „moralnościowe” chce bronić człowieka, który bierze udział w grze, która z moralnością nie ma wiele wspólnego? I nagle objaśnienie silące się na racjonalność. Toż tu nie chodzi o żadną obronę przed krzywdą moralną naszego kolegi, tu chodzi o walkę polityczną. Ponieważ skoro polityk ów jest reprezentantem obozu politycznego, który my popieramy, to należy bronić go przed atakami obozu, który nam się nie podoba. I jeszcze udzielać wsparcia moralnego, bo skoro jest lekarzem, to wszelkie jego działania z pewnością (i z natury rzeczy) mają ten wyróżnik etyczny?

To jest właśnie przykład tego podstawowego dylematu, w który jesteśmy uwikłani. Dylematu pomiędzy misją stanu lekarskiego a praktyką polityki. Ponieważ samorząd zawodowy nie ma mocy sprawczej w kreowaniu rozwiązań administracyjnych w skali państwa, a zdolność tę ma świat polityki, to z konieczności stajemy się klientami, partnerami, wrogami, sojusznikami lub zakładnikami w grze politycznej. Z racji tego, że świat polityki jest obecnie bardzo podzielony (zresztą podziały te na całym świecie ostatnio ulegają pogłębieniu), a i nasze środowisko lekarskie w swoich wyborach politycznych też – podobnie jak całe społeczeństwo – jest podzielone, to gra w tych rolach, które wcześniej wymieniłem, tworzy bardzo trudną do opanowania mozaikę dynamizmów.

A sprawa wbrew pozorom jest bardzo poważna i zdolność kogoś w państwie do kreacji systemotwórczej ma podstawowe znaczenie. Gdyby system ochrony zdrowia w Polsce miał stabilność ustrojową, administracyjną i finansową – taką, jaką ma system bankowy, niektóre kręgi systemu ubezpieczeniowego i niektóre obszary gospodarki – i do sprawnego funkcjonowania potrzebował tylko drobnych korekt, wynikających ze zmiennych koniunktur, nie byłoby problemu. Są takie państwa na świecie, w których normalne życie polityczne, ze wszystkimi swoimi wybrykami, usytuowane jest w bezpiecznym dla państwa dystansie od władzy administracyjnej. Ale nie u nas.

Dobrym tego przykładem jest system ochrony zdrowia, który znajduje się w nieustającym kryzysie ustrojowym i strukturalnym i bez pomysłu na wyjście z tego kryzysu, a za to podlegający paroksyzmom polityki. Szczególnie dobrym tego przykładem jest galeria ministrów zdrowia, która przez ostatnie 30 lat przemknęła przez Miodową (próba badawcza autora to 19 osób). To na ogół twardzi funkcjonariusze swoich ugrupowań politycznych, silnie zideologizowani, w więc nieskorzy do dialogu środowiskowego, pewnie z obawy o utrzymanie czystości doktrynalnej w służbie partii, która ich awansowała.

A co w tym wszystkim może samorząd? Od chwili reaktywacji powtarza się, że najwyższą cnotą samorządu jest, lub powinna być, jego apolityczność. Mówi się, że samorząd nie jest stowarzyszeniem, nie jest związkiem zawodowym i nie jest partią polityczną. Jest czymś innym, co ma mu gwarantować neutralność w stosunku do licznych organów życia publicznego. No i szczególny autorytet. Z drugiej strony, jak się patrzy na zadania wymienione w ustawie o izbach lekarskich (24 punkty), samorząd ma kompetencje stowarzyszenia w postaci integracji, a także różnych form opieki i pomocy swoim członkom, oraz związku zawodowego, bo opiniuje warunki pracy i płacy, oraz partii politycznej, bo chce i teoretycznie może wpływać na systemowe rozwiązania ogólnokrajowe w ochronie zdrowia.

Jak na razie tylko teoretycznie. Przez to samorząd jest potencjalnym partnerem i potencjalnym wrogiem. Częściej wrogiem, bo stając się konkurentem, wchodzi się w pozycję wroga. To trudne pytanie, które chciałem postawić na koniec, brzmi: czy samorządowi udałoby się, na jakichś warunkach, ale żeby jednak mieć wpływ na bieg spraw w ochronie zdrowia w państwie, i aby urwać się z tego chocholego tańca z kolejnymi falami sezonowych uzdrawiaczy medycyny? Ono pociąga za sobą kolejne. Co należy zrobić, aby przestać się umizgiwać do świata polityki?

Tymczasem staramy się zmusić polityków prośbą, przyznawanym sobie autorytetem, siłą argumentacji, w którą sami wierzymy święcie, lub groźbą (strajki, protesty wszelkiego rodzaju, marsze uliczne) do przyjęcia koncepcji obiektywnie słusznych, bo wynikających ze społecznej służby zapobiegania chorobom i pomocy chorym członkom naszego społeczeństwa. Czy słusznym byłoby poszukiwanie jednej linii programowej, jednego modelu strukturalnego i jednego zespołu nieprzekraczalnych norm, które powinny być odniesieniem do każdorazowej oceny kolejnych politycznych sezonów, bez proszenia się o uznanie i może jakieś łaskawe ustępstwa?

Czy możliwy jest taki program dla zapewnienia bezpieczeństwa zdrowotnego obywateli, który nie podlegałby żadnym negocjacjom ze strony samorządu? A świat polityki zawsze by wiedział, że jego działania będą publicznie oceniane w odniesieniu do tego programu. Jest zgodność, jest poparcie, nie ma zgodności, jest odrzucenie. A może jest to mrzonka, bo środowisko lekarskie jest już tak rozwarstwione i podzielone, że żadne zmiany, które mogłyby naruszyć nabyte przywileje, nie wchodzi w rachubę i wszystko musi pozostać po staremu? Czy możliwa jest ocena polityki medycznej w świetle norm Kodeksu Etyki Lekarskiej?

Ileż to razy organa samorządu lekarskiego próbowały zdefiniować swoisty i odmienny rodzaj powinności polityków lekarzy, między innymi próbując stawiać ich przed korporacyjnym wymiarem sprawiedliwości, gdy ich działania jako polityków szkodziły medycynie i obywatelom. Nie udało się nigdy zdefiniować, w których obszarach powinności polityka i lekarza mogą być realizowane rozłącznie, a w których tej granicy być nie może. A szkoda, bo wówczas lekarzom, którzy podejmują się ról politycznych, i ich partiom byłoby łatwiej żyć i działać (i trudniej).

Dr Krzysztof Madej, wiceprezes NRL

*Proszę nie obrażać się na tę poufałość, to cytat ze Stefana Kisielewskiego, który często tak zwracał się do swoich czytelników, gdy zadawał im jakąś zagadkę.