Jakub Sieczko: dwanaście lekcji ze śmigłowca (część pierwsza)
25 lat Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, ponad 200 tysięcy misji, setki przeszkolonych specjalistów. Co sprawia, że ta instytucja działa sprawnie, skutecznie i nie przypomina większości innych jednostek ochrony zdrowia? Praktyczne wnioski z codziennego działania LPR mogą zaskoczyć – i zainspirować cały system.

Gala z okazji 25-lecia Lotniczego Pogotowia Ratunkowego odbyła się w Warszawie 15 maja. W 2000 r. kierująca wówczas Ministerstwem Zdrowia Franciszka Cegielska powołała do życia instytucję, która przez minione ćwierćwiecze stała się stałym elementem polskiego systemu ochrony zdrowia. Dziś trudno wyobrazić sobie nasze ratownictwo bez żółtych śmigłowców. Załogi LPR wykonały już ponad 200 tys. misji – to potężny zasób doświadczeń.
Wydaje mi się też, że jest to instytucja będąca jednym z ewidentnych sukcesów polskiego systemu ochrony zdrowia, na który (słusznie) tak często narzekamy. Mam przyjemność od ponad ośmiu lat pracować w jednej z baz LPR. Pomyślałem ostatnio, że inne jednostki naszego systemu mogłyby się od tej instytucji niejednego nauczyć. Przyszło mi do głowy dwanaście lekcji, które (między innymi) składają się na tenże sukces. Dziś o pierwszych sześciu z nich, o drugiej połowie opowiem w kolejnym felietonie.
Lekcja pierwsza: nadzór nad jakością jest istotny i działa. W Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym każdy członek załogi – pilot, ratownik i lekarz – podlega regularnym kontrolom. Nikt się temu nie dziwi, nikt na to nie narzeka. Raz na jakiś czas odpowiedni instruktorzy wsiadają do śmigłowca ze swoim kolegą po fachu – piloci z pilotami, ratownicy medyczni z ratownikami medycznymi, a lekarze z lekarzami – i obserwują pracę członka załogi. Czy wykonuje procedury z zachowaniem zasad bezpieczeństwa? Czy przestrzega najnowszych wytycznych?
Na co musi zwrócić uwagę, jeśli chodzi o komunikację w zespole? O tym wszystkim rozmawiamy po dyżurze, otrzymując od naszego nadzorcy informację zwrotną. W LPR słusznie, choć zupełnie nieodkrywczo, wychodzi się bowiem z założenia, że nie ma jednostek idealnych. Upływ czasu może wymazać z pamięci niektóre ważne informacje czy umiejętności, a żeby rozwijać się zawodowo, trzeba raz na jakiś czas mieć kogoś, kto przyjrzy się naszej pracy.
Lekcja druga: potrzebne są pieniądze. Dobrego ratownictwa, tak jak dobrej medycyny w ogóle, nie zrobi się za sto czy dwieście złotych – po kosztach. Nie da się też zrobić w taki sposób bezpiecznego lotnictwa (przepisy są bardzo restrykcyjne). Nie chodzi nawet o wynagrodzenia, bo te w LPR są porównywalne z innymi jednostkami ochrony zdrowia. Kluczowa jest moim zdaniem jakość sprzętu, na którym pracujemy.
Sprzęt działa, jest regularnie serwisowany, a jeśli czegoś zabraknie, w ciągu kilku godzin kurier dostarcza z centrali brakujący element. W śmigłowcu jest naprawdę chyba wszystko, co potrzebne do udzielenia pacjentowi (od noworodka do stulatka) dobrej pomocy medycznej na etapie przedszpitalnym. Mamy wideolaryngoskopy, sprawne respiratory, przenośne aparaty USG, wkłucia doszpikowe, wszystkie najważniejsze leki, drenaże opłucnowe, opatrunki hemostatyczne, stazy taktyczne, a nawet zestaw porodowy.
Lekcja trzecia: warunki socjalne są ważne. W bazach LPR nie ma tak dobrze znanych mi ze szpitali, w których pracowałem, rozpadających się łóżek, zapluskwionych pokojów odpraw, pamiętających lata osiemdziesiąte łazienek z urwanymi słuchawkami prysznicowymi. Nie ma też oczywiście luksusów, ale jest wszystko to, co potrzebne jest pracownikowi do poczucia, że pracodawca traktuje go jako człowieka z normalnymi potrzebami fizjologicznymi, a nie siłę roboczą mającą zapełnić puste miejsce w grafiku.
W bazach LPR jest schludnie, mamy dostęp do czystej pościeli, ręczników, działających ekspresów do kawy. Klimatyzacja działa. Może to rzeczy małe, ale kto przespał liczne szpitalne noce na krzywym łóżku w chłodzie (lub dusznym upale), ten zrozumie, że te małe rzeczy mają znaczenie.
Lekcja czwarta: ludzi trzeba szkolić. Nie robić im nudnawych wykładów z dziesiątkami linijek zapisanych drobnym drukiem na slajdach czy przeprowadzać szkoleń BHP, od razu podając prawidłowe odpowiedzi do testu, ale uczyć ich tego, co im w codziennej pracy zawodowej się przytrafia lub przytrafić może. Mamy darmowe, regularne szkolenia z zaawansowanych zabiegów resuscytacyjnych (osobny kurs o dzieciach, osobny o dorosłych), z USG w medycynie ratunkowej, a także dwudniowy kurs, na którym uczymy się m.in. procedur, które wykonywane są rzadko, ale są niezwykle istotne.
Kilka tygodni temu wróciłem z takiego szkolenia. Na specjalnych fantomach wykonywałem m.in. ratunkowe cięcie cesarskie, torakostomię, resuscytację noworodka, ćwiczyłem też postępowanie w sytuacji położenia pośladkowego rodzącego się dziecka czy krwawienia poporodowego u matki. Była też symulacja wypadku masowego. Kilka dni po kursie, na drugim dyżurze po nim, jedną z ćwiczonych procedur wykonywałem na prawdziwym pacjencie.
Lekcja piąta: dobrze jest mieć z kogo wybierać. Żeby mieć z kogo wybierać, trzeba stworzyć miejsce pracy, o którym ludzie będą marzyć. Jest w pracy w śmigłowcu coś z ducha przygody, ale też w środowisku medycznym LPR ma opinię tak dobrą, że dla wielu pracowników jest miejscem, do którego bram pukają często wielokrotnie. Na jedno miejsce dla ratownika medycznego chętnych bywa i stu, na jedno miejsce dla lekarza przynajmniej kilku.
Proces rekrutacji jest wielostopniowy: sprawdzana jest wiedza teoretyczna, umiejętności praktyczne, predyspozycje psychologiczne, odbywają się też loty pod nadzorem. To, że w LPR nie ma ludzi przypadkowych, widzę po tym, jak się z nimi współpracuje. Są to w zasadzie bez wyjątku osoby kompetentne, koleżeńskie, zrównoważone, nastawione na rozwiązywanie problemów. A wizerunek każdej instytucji tworzą przede wszystkim osoby w niej zatrudnione.
Lekcja szósta: Polska nie jest samotną wyspą. Trzeba czerpać z doświadczeń całego świata. Jeździć, szkolić się, obserwować. LPR współpracuje ze swoimi odpowiednikami w krajach skandynawskich, w Niemczech, we Włoszech, w USA. Lekarze i ratownicy spotykają się, wymieniają doświadczeniami, uczą się od siebie nawzajem, odwiedzają się w swoich bazach.
Do Polski przyjeżdżają też regularnie koledzy i koleżanki ze Wschodu – z miejsc, gdzie lotnicze ratownictwo dopiero się rozwija (sam miałem okazję na dyżurze gościć delegacje z Ukrainy i z Gruzji). Bycie częścią ogólnoświatowej społeczności leczy z kompleksów. Okazuje się, że problemy bywają wszędzie takie same, a inni są zaskakująco chętni do dzielenia się rozwiązaniami. Polskie lotnicze ratownictwo medyczne nijak nie jest prowincjonalne.
To pierwszych sześć lekcji, o których pomyślałem, ale do głowy przyszło mi jeszcze drugie tyle – o nich za miesiąc. I o ile wiem, że nie wszystkie opisane przeze mnie rozwiązania i doświadczenia są przekładalne na inne jednostki systemu ochrony zdrowia, to, oględnie mówiąc, wydaje mi się, że wiele szpitali, przychodni czy stacji pogotowia ratunkowego mogłoby z doświadczeń LPR zaczerpnąć niemało inspiracji.
Jakub Sieczko, lekarz anestezjolog
Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 6/2025