15 października 2025

Jakub Sieczko: Nie krzycz

Na sali operacyjnej czas dłuży się niemiłosiernie – igła wciąż nie wbita, operatorzy zerkają jak diabeł do Betlejem, pielęgniarki kamienne jak posągi. Kusi, żeby huknąć. Ale czy naprawdę o to chodzi w kształceniu lekarzy?

Fot. freepik.com

Skuteczne znieczulenie podpajęczynówkowe da się zrobić w trzy minuty. Indukcję znieczulenia ogólnego czy blokadę splotu ramiennego w pięć, a dość duży fragment skóry na koniec operacji zaszyć w siedem. Czasami jednak to trwa i trwa, i trwa. Ta szczególna sytuacja, za którą nie bardzo się w szpitalach przepada, nazywa się „Młody/młoda się uczy”.

Patrzę więc czasem na to mozolne przygotowywanie i przeprowadzenie – dajmy na to blokady splotu ramiennego – przez rezydenta i aż bym chciał mu tę igłę z ręki zabrać. Operatorzy tupią nogami przed drzwiami operacyjnej i patrzą przez uchylone drzwi (moje absolutnie ulubione określenie tego aktu to zasłyszane u doświadczonej anestezjolożki: „Zaglądają jak diabeł do Betlejem”), pielęgniarki operacyjne już ubrane na jałowo z kamiennymi minami siedzą na krzesłach, czas zdaje się pewnie im płynąć jak na najnudniejszym z zebrań – okropnie się wszystkim dłuży, kiedy młody się uczy.

Huknąć na młodego najlepiej, poradzić mu „ogarnięcie się” (cokolwiek to znaczy), poradzić „Szybciej, proszę”. Albo wprowadzić zasadę, że procedury wykonują tylko doświadczeni, jak młodemu czy młodej idzie za długo – widocznie się nie nadaje. Niech potrenuje na świńskich nóżkach, niech poogląda jakieś filmy w internecie, jakiś kurs zrobi i wróci. Ma wrócić i ma mu od razu wychodzić. Tak? Otóż nie.

Na dyplomie potwierdzającym uzyskanie specjalizacji w odpowiedniej dziedzinie, oprócz zaszczytnego i ciężko wypracowanego miana „specjalisty”, powinno się dopisywać określenie drugie, równie ważne – „nauczyciel”. Może nawet powinno się umieszczać to na każdym lekarskim dyplomie, bo przecież wszyscy, przynajmniej przez część swojej ścieżki zawodowej, jesteśmy nauczycielami.

Uczymy studentów, stażystów, przekazujemy niejednokrotnie naszą wiedzę przedstawicielom innych zawodów medycznych, no i wreszcie najbardziej rolę tę widać w kształceniu specjalizacyjnym. Czy w dziedzinach zabiegowych, czy zachowawczych, zostając starszym asystentem, niechybnie zostaje się też (czasem formalnie, jako kierownik specjalizacji) nauczycielem tych, którzy swoją drogę zawodową zaczynają po nas.

Podobno dawniej były czasy – mówią, dziś czasów nie ma. Kiedy czasy były, to na dyżurach nie wylewało się za kołnierz, dochody nieformalne przewyższały te formalne, no i last but not least, podstawową formą komunikacji z młodymi była połajanka (chciałem napisać mocniej, ale w tak zacnym periodyku jak „Gazeta Lekarska” umieszczanie prawie wulgaryzmów nie uchodzi; sądzę, że jednak mogą się szanowni czytelnicy domyślić – słowo zaczyna się na literę „o”).

Tak się młodych dawniej uczyło – dzień się od połajanki zaczynał, w środku dnia jeszcze ze dwie albo trzy i na pożegnanie obsztorcować delikwenta należało raz jeszcze, żeby miał o czym myśleć w drodze z pracy. Jak się komuś taki system nie podobał, widocznie się nie nadawał. Jakoś dzięki takiemu systemowi pokolenia lekarzy, niekiedy wybitnych, przecież wykształciliśmy.

Aż by się chciało napisać: „Nikt nie narzekał, a teraz to młode pokolenie jakieś słabe, wrażliwe, płatki śniegu”. Niektórzy (w tym tacy, którzy specjalistami zostali całkiem niedawno) zresztą ten pogląd na kształcenie młodszych kolegów i koleżanek mają nadal – podstawową metodą nauki jest dla nich krytyka. Znacie przecież państwo te lekarskie dyżurki czy sale operacyjne, gdzie atmosfera podczas rozmowy korygującej z rezydentem jest gęsta tak, że można ją kroić nożem.

Czy czasy kiedyś były lepsze, nie wiem, nie pamiętam. Śmiem jednak twierdzić, że czas na czasy, w których nierozumną krytykę należy uczynić niemodną, by nie rzec – obciachową. Po pierwsze, to nieprofesjonalne. Często młodzi jeszcze ludzie, których przyszło nam kształcić, nie są naszymi dziećmi, podwykonawcami, nie prowadzimy też zakładu poprawczego.

Spotykamy się tam w jednym miejscu jako dwie w gruncie rzeczy obce sobie osoby związane stosunkiem pracy. Fakt bycia dalej na drodze zawodowej nie zawiesza zasad kultury osobistej. Ktokolwiek pozwala sobie na docinki osobiste wobec drugiego – niezależnie od tego, czy jest to rezydent w szpitalu, kasjerka w sklepie, czy mechanik w warsztacie – jest, powiedzmy to sobie jasno, szanowni – po prostu chamem.

Czym innym jest bowiem – co wydaje mi się prawdą banalną, ale jednak chyba nie przez wszystkich przyswojoną – krytyka danego zachowania, czym innym personalna krytyka danej osoby. Możesz powiedzieć: „Złap to narzędzie inaczej”, „Wbij tę igłę głębiej”, „Zlecenia trzeba napisać jeszcze raz”, nie możesz jednak w swej niezmierzonej wyższości twierdzić: „Do niczego się nie nadajesz” czy „Ogarnij się, bo wszystko ci leci z rąk”.

Po drugie, to nie działa. Przez wiele lat byłem instruktorem Europejskiej Rady Resuscytacji, uczyłem też pierwszej pomocy w innych organizacjach. Na kursie instruktorskim Rady jedną z umiejętności, którą kształci się, a potem ocenia u potencjalnego instruktora, jest udzielanie informacji zwrotnej, po angielsku feedbacku.

Aż dziw bierze, że chociaż w medycynie prawie każdy lekarz jest dla kogoś nauczycielem, nie przekazuje się tych bardzo prostych prawd – jak ocenić coś, co ktoś z naszych młodszych kolegów zrobił. Europejska Rada Resuscytacji zaleca, aby informację zwrotną zacząć od plusów, po nich przejść do minusów. Równie ważne jak poprawianie błędów w procesie kształcenia jest bowiem to, aby wzmacniać dobre nawyki.

Zanim powiesz więc rezydentowi, że niezbyt dobrze uwidocznił nerw promieniowy, doceń to, że dobrze wizualizuje w USG igłę. Zanim wspomnisz, że klips podczas cholecystektomii został założony zbyt wysoko czy nisko, doceń prawidłowe zamknięcie kolejnych warstw. Choć wydawać się to może na początku nieco sztuczne, działa i są na to dowody naukowe.

Dlatego właśnie Europejska Rada Resuscytacji zaleca taki sposób udzielania informacji zwrotnej, bo udowodniono, że ludzie otrzymujący wspomniany feedback w tej formie poprawiają swoje umiejętności szybciej, uzyskują lepsze wyniki. Możemy więc radośnie twierdzić, że dawniej to były czasy i połajanka jest królową kształcenia medycznego, jesteśmy jednak wtedy po prostu nieskuteczni.

Po trzecie, bywa to – mam czasem wrażenie – kompensacją problemów z własną wartością. To nie zakład pracy, ale gabinet psychologiczny powinien być miejscem, gdzie się próbuje z takimi problemami radzić. Poza tym ludzie po prostu nie będą cię przez to lubić – nie zbudujesz autorytetu, za to przestaną cię zapraszać na imprezy i będzie taka grupa na WhatsAppie, gdzie będą wszyscy z oddziału oprócz ciebie.

Po czwarte, wycieczki osobiste to puste komunikaty, słowa bez zawartości merytorycznej, za to często celnie raniące. Co oznacza bowiem: „Ogarnij się”? Co ma zrobić adresat takiej porady? Poprawić ubranie? Fryzurę? Napiąć mięśnie? Jakie konstruktywne działania ma podjąć ten, któremu doświadczony specjalista był uprzejmy przekazać, że ma dwie lewe ręce? Zrobić sobie przeszczep dłoni?

„Każdy człowiek, którego spotkasz, toczy jakąś walkę, o której nic nie wiesz, więc dla każdego bądź miły” – głosi popularna w internecie maksyma. (Google podaje chyba piętnastu jej autorów, więc uznajmy cytat za anonimowy). W świecie, w którym głośno mówi się o kryzysie zdrowia psychicznego, w którym (podaję za Fundacją Nie Widać Po Mnie) trzydzieści procent lekarek i lekarzy cierpi na zaburzenia depresyjne i lękowe, personalną krytyką można trafić w bardzo wrażliwy punkt osoby, której równowaga życiowa jest chwiejna.

Chcesz pokrzyczeć – idź na koncert punkrockowy, trybunę piłkarską albo na marsz w jakiejś słusznej sprawie. W polskiej medycynie trzeciej dekady XXI wieku na taką formę komunikacji nie ma już miejsca.

Jakub Sieczko, lekarz anestezjolog

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 10/2025