Komunikacja w medycynie: Agresja to nie tylko wulgarność
Piszę te słowa w czasie, gdy Polska jest pogrążona w smutku po śmierci, do której doprowadziła nienawiść karmiona językiem wrogości.
Foto: archiwum prywatne
Nie miejsce tu na roztrząsanie, czy w naszym dyskursie publicznym dominuje mowa nienawiści (to określenie pojawia się bodaj najczęściej, a ma bardzo wąskie odniesienie – dotyczy języka dyskryminującego drugiego człowieka ze względu na cechy, na których posiadanie nie ma on wpływu), czy może po prostu agresja językowa albo któraś z jej wyrafinowanych odmian: język pogardy, wykluczenia, dehumanizacji.
Nie da się jednak zaprzeczyć oczywistości, że wrogość, którą jest nacechowane nasze bycie ze sobą, przeniknęła do najgłębszych tkanek języka: i publicznego, i prywatnego.
Agresja językowa bowiem to nie tylko wulgaryzmy, nie tylko słowa obelżywe czy jawnie obraźliwe. To cały repertuar środków zakamuflowanych, które niejawnie i jednocześnie bardzo subtelnie zdradzają brak szacunku wobec rozmówcy połączony z poczuciem wyższości (za którym – jak zapewne powiedziałby psycholog – na ogół kryje się poczucie niższości): plotka, pomówienie, posądzenie, kompromitowanie, ośmieszanie, drwina, a nawet – wydawałoby się: niewinny – dowcip.
Żyjemy w kraju cywilizowanym, gdzie – na szczęście – normą jest nieposługiwanie się formami jawnej agresji językowej w życiu publicznym. Jeśli ktoś tę normę naruszy, to naraża się na ostracyzm. Trudno nam sobie wyobrazić sytuację, w której do naruszenia tej normy dochodzi w szpitalu czy przychodni lekarskiej. Pracownikom służby zdrowia nieustannie się przypomina, że powinni w cierpliwy i empatyczny, a zarazem także asertywny sposób rozmawiać z emerytem, który od kilku miesięcy bezskutecznie próbuje dostać się do specjalisty, z matką, która się dowiedziała o ciężkiej chorobie swojego dziecka czy z nastolatkiem, który widzi nieprzytomną osobę na ulicy.
Cierpliwość i empatia potrzebna jest do tego, żeby uszanować rozmówcę, a asertywność – żeby przy szacunku dla rozmówcy chronić także siebie.
W pracę zawodów medycznych wpisany jest kontakt z pacjentami, którzy mają różne potrzeby i oczekiwania, odmienne temperamenty i charaktery, przede wszystkim zaś są w trudnej, bardzo trudnej lub dramatycznej sytuacji życiowej. W doświadczenie bycia pacjentem wpisane jest natomiast obcowanie z pracownikami służby zdrowia, którzy z różnych powodów – zwykle z poczucia odpowiedzialności za los powierzonego im człowieka – bywają nie tak empatyczni, jak by się tego od nich oczekiwało. Zderzenie tych dwóch perspektyw – perspektywy pacjentów i perspektywy lekarzy – może wywołać frustrację u jednych i u drugich, która z kolei może (choć nie musi, i tego właśnie byśmy chcieli) przerodzić się w agresję.
Ponieważ jednak wszyscy wiedzą, że nie można używać słów wulgarnych czy obraźliwych, dają upust swoim negatywnym (choć nierzadko naturalnych w pewnych sytuacjach) emocjom, poniżając swych rozmówców w inny sposób. Pacjentom zdarza się na przykład wygrażanie („Jeden mój telefon i już pan w tym szpitalu nie pracuje!”), lekarzom protekcjonalizm (przejawiający się na przykład w uporczywym milczeniu jako reakcji na pytania chorego – tak, milczenie też może być agresywne!), a pielęgniarkom dehumanizacja („Czwórkę zawozimy dziś na EKG”). Sposoby odbierania ludziom godności, lekceważenia ich, kpienia z nich (swoją drogą warto tu przypomnieć, że czasownik kpić oznaczał dawniej ‘robić z kogoś kpa’, przy czym kiep był nazwą żeńskiego, a w pewnych okresach rozwoju naszego języka też męskiego, narządu anatomicznego) są różnorodne i wyrafinowane, a im bardziej zawoalowane, tym do większej wrogości prowadzą.
dr hab. Katarzyna Kłosińska, językoznawca, pracownik naukowy IJP UW, sekretarz naukowy RJP PAN