O pijanej Polsce
Zapowiadana przez rząd rewolucja dotycząca sprzedaży alkoholu okazała się tylko medialnym prężeniem muskułów. Branża alkoholowa nadal będzie zarabiała miliardy m.in. na rozpadających się wątrobach, rozbitych rodzinach, zgwałconych kobietach, przeciążonych SOR-ach i pobitych dzieciach.

Ratownik medyczny z siedleckiego pogotowia ratunkowego 25 stycznia został zaatakowany nożem. Rana klatki piersiowej okazała się śmiertelna. Sześćdziesięciodwulatek nie żyje, a o pięć lat młodszy napastnik czeka na proces.
O tej oburzającej sprawie słyszeliśmy pewnie wszyscy. Odbyły się liczne spotkania kierownictwa Ministerstwa Zdrowia z przedstawicielami niedawno powołanego ratowniczego samorządu i ze związkami zawodowymi. Zapowiedziano zmiany: personel pogotowia ma m.in. otrzymać kamizelki nożoodporne i być szkolony z zasad samoobrony.
Ma powstać rejestr aktów agresji fizycznej i słownej w stosunku do ratowników medycznych.
Chciałbym jednak, żeby w przekazach medialnych dotyczących całej sprawy częściej podkreślano jedną, niezwykle istotną jej okoliczność. Coś, co jest praźródłem nie tylko tego brutalnego ataku, ale także prawdopodobnie większości przypadków agresji wobec personelu ochrony zdrowia. Otóż człowiek, który zabił medyka, wbijając w jego ciało nóż, był pijany.
Przepracowałem w pogotowiu ratunkowym sześć lat. Na prawie każdym dyżurze jeździłem ambulansem do pijanego pacjenta. Niekoniecznie byli to kloszardzi wyrzuceni na margines rzeczywistości. W Polsce pije się nie tylko w melinach czy na parkowych ławkach. Pijani zdarzali się wszędzie: na wysokich piętrach luksusowych kamienic, leżący nieprzytomnie na pięknie przystrzyżonych trawnikach domów jednorodzinnych, w biurowcach, w saunach, wreszcie na plebaniach.
Dopiero praca w pogotowiu uświadomiła mi, jak w Polsce się pije. Gdyby ktoś z państwa nie wiedział, pije się na potęgę w każdej grupie społecznej, narażając się na schorzenia internistyczne, chirurgiczne, ortopedyczne i wszelkie inne. Skoro już o grupach społecznych mowa. Wiecie, na którym miejscu są przedstawiciele naszego zawodu pod względem średniej ilości wypijanego alkoholu? Według statystyk z 2023 r. lekarze są na miejscu trzecim, po wykonujących zawody twórcze i robotnikach budowlanych.
To dobry moment, żeby każdy i każda z nas przez chwilę pomyśleli o znajomym lekarzu bądź lekarce, którzy z powodu pijaństwa zostali wyrzuceni z pracy bądź też których alkohol zabił. Nie było trudno sobie przypomnieć, prawda? Ja z telefonu skasowałem już trzy takie kontakty. Cała trójka umarła zdecydowanie zbyt młodo, wcześniej obracając swoje życia osobiste i zawodowe w zgliszcza. Przez kilka lat dyżurowałem w oddziale intensywnej terapii.
Mieliśmy tam dziewięć łóżek. Pamiętam dyżur, podczas którego ośmioro z dziewięciorga pacjentów miało chorobę alkoholową. Jeśli zaś ktokolwiek z czytelników przepracował choć kilka miesięcy w szpitalnym oddziale ratunkowym, wie, ile polskie pijaństwo generuje codziennie rozbitych głów, złamanych kończyn, pobić, zaburzeń rytmu serca, zaostrzeń niewydolności wątroby. To my, medycy, widzimy prawdopodobnie najwyraźniej, co etanol robi z naszymi rodakami i z całym naszym społeczeństwem. To wreszcie jednego z nas pijany człowiek niedawno zabił. Skąd pewność, że nie będziemy następni?
I czy na pewno najlepsze, co można w tej sprawie zrobić, aby zapewnić nam bezpieczeństwo, to wyposażyć personel w kamizelki nożoodporne? Czy kiedy kolejny pijany pacjent zaatakuje np. lekarza pogotowia, uderzając go siekierą w głowę, ministerstwo zdrowia kupi dla całego personelu medycznego rycerskie hełmy oraz wyda rozporządzenie, że należy je zakładać, udając się do chorego? Co potem? Zbroje? Może zamiast o kamizelkach i kursach samoobrony porozmawialibyśmy o tym, co zrobić, żeby nasi pacjenci nie byli w dużym stopniu tak kompletnie nietrzeźwi?
Lubię czerwone włoskie wina i jasne czeskie piwa. Radosne wydarzenia, np. zdanie egzaminu specjalizacyjnego przez koleżankę bądź kolegę z oddziału – zdarza mi się ze współświętującymi celebrować (oczywiście po pracy) z rozmachem. Nie jestem abstynentem, a mój tekst nie jest wezwaniem do prohibicji. Jest na picie alkoholu czas i miejsce, jest on częścią europejskiej kultury. Wiele krajów z naszego kręgu kulturowego zrozumiało jednak, że nieograniczony dostęp do alkoholu to koszty.
Społeczne (więcej pobić, rozbojów, gwałtów, zniszczonego mienia, krzywdzonych dzieci), jak i finansowe (choćby znaczne nakłady na ochronę zdrowia – każdego z czytelników proszę o przemyślenie, jaki procent jego pacjentów stanowią osoby uzależnione).
Postawiono więc w wielu krajach, choćby w Skandynawii, na proste, i jak się okazało po czasie, skuteczne rozwiązania. Nie sprzedaje się alkoholu na stacjach benzynowych, nie ma całodobowych sklepów śmiejących się do klientów rzędami butelek, również tych wysokoprocentowych alkoholi, i – co ważne – zakaz sprzedaży alkoholu osobom nietrzeźwym jest tam realnie egzekwowany. W Polsce, jak wie każdy i każda z nas, jest on fikcją.
W zeszłym roku byłem w Oslo. Po całym dniu zwiedzania miasta postanowiłem wstąpić do baru na piwo. Byłem trzeźwy jak niemowlę, ale przypadkowo, wchodząc do pomieszczenia, potknąłem się o próg. Widzący to barman, zanim sprzedał mi alkohol, prowadził ze mną pięciominutową wnikliwą rozmowę, aby upewnić się, że nie jestem już lekko pod wpływem. Gdybym był, piwa bym nie dostał. Rezultatów wprowadzenia takich rozwiązań nie trzeba szukać w dalekiej Norwegii.
Władze Krakowa wprowadziły 1 lipca 2023 r. zakaz nocnej sprzedaży alkoholu w miejscach innych niż restauracje i bary. Jeśli w Krakowie o wpół do pierwszej w nocy czujesz się jeszcze niedopity (bądź niedopita), najbliższa stacja benzynowa lub sklep monopolowy nie rozwiąże twojego problemu. Do 5:30 alkoholu tam nie kupisz. Jakie efekty przynosi taka polityka? Czy jest skuteczna?
Urząd Miasta Krakowa na swojej stronie internetowej podaje, że w ciągu dwunastu miesięcy po wprowadzeniu odpowiednich przepisów liczba interwencji policji związanych ze spożywaniem alkoholu spadła o 48,5 proc., a straży miejskiej o 31,2 proc. Straż miejska odnotowała spadek liczby wykroczeń o 47,9 proc. Zmniejszyło się też obłożenie krakowskiego Miejskiego Centrum Profilaktyki Uzależnień. Krakowskie statystyki, a także doświadczenia skandynawskie nie pozostawiają złudzeń. To działa.
Dlaczego więc analogicznych przepisów nie wprowadzić w całej Polsce? Jeśli ktoś udaje się po butelkę whisky czy setkę wódki na stację benzynową o trzeciej w nocy, nie ma chyba wątpliwości, że jest to osoba, która pić już tej nocy nie powinna. Niesprzedawanie jej alkoholu leży w dobrze rozumianym społecznym interesie.
12 marca na stronach Rządowego Centrum Legislacji pojawił się projekt zmian w ustawie o wychowaniu w trzeźwości. Za radcą prawnym Dawidem Siedleckim (specjalizującym się w takich przepisach) podaję, co się m.in. zmieni: koniec sprzedaży „alkotubek”, zakaz promocji, rabatów czy gratisów na sprzedaż alkoholu, wprowadzenie obowiązku (zamiast możliwości) weryfikacji wieku osób kupujących alkohol (przy podejrzeniu, że są one niepełnoletnie).
Czy te przepisy to przełom? Co zmieni to w alkoholowym krajobrazie Polski? Co zmieni to w naszej medycznej codziennej pracy? Śmiem twierdzić, że niewiele, a zapowiadana przez rząd rewolucja dotycząca sprzedaży alkoholu okazała się tylko medialnym prężeniem muskułów. W ubiegłoroczne wakacje minister Leszczyna zapowiadała zakaz nocnej sprzedaży alkoholu na stacjach paliw – takich zapisów w obecnym projekcie brakuje. „Trudno forsować ustawę, która nie zyska poparcia koalicji” – skomentowała to w styczniu szefowa resortu zdrowia. Ja tłumaczę sobie to stanowisko następująco: komuś bardzo, bardzo zależało na tym, aby przepisy takie nie weszły w życie. Komu?
Nie lekarzom ani lekarkom, nie terapeutom uzależnień, wreszcie nie rodzinom osób uzależnionych. Nie trzeba mieć umysłu Sherlocka Holmesa, żeby wywnioskować, że projekt taki był nie w smak tym, którzy na sprzedaży alkoholu zarabiają miliardy. Sprecyzujmy: to miliardy zarobione m.in. na rozpadających się wątrobach, rozbitych rodzinach, zgwałconych kobietach, przeciążonych SOR-ach i pobitych dzieciach. A że wielkie pieniądze to też polityczne wpływy, do tego nikogo dorosłego przekonywać nie trzeba. Branży alkoholowej bardzo, ale to bardzo, zależało na tym, aby w przepisach dotyczących sprzedaży alkoholu nie zmieniło się zasadniczo nic.
Konta producentów wódki, piwa i wina będą więc coraz bardziej puchły. A koszty? Z nimi będziemy musieli radzić sobie między innymi my. Być może oznacza to, że znów w pijanym widzie ktoś zabije jednego lub jedną z nas.
Jakub Sieczko, lekarz anestezjolog
Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 4/2025