10 października 2024

Oby się nigdy nie dowiedzieli, jak umierała

Delikatnie mówiąc – nieco proste i nieskomplikowane są w naszym społeczeństwie stereotypy i wyobrażenia o służbach medycznych Powstania Warszawskiego. Przez ich powszechność i łatwość, z jaką się nimi obecnie operuje, zaczyna w nich brakować szacunku do przeszłości.

Kopiec Powstania Warszawskiego w Warszawie
Foto: Marta Jakubiak

Wydaje się, że jedyna obecnie realizowana metoda mówienia o Powstaniu to pokazanie go – cokolwiek by to znaczyło – „nowocześnie”, „po nowemu”, a samo Powstanie pokazywane jest jako coś fajnego, jak przygoda, żeby nie powiedzieć „gra komputerowa”.

Dostrzegł to znakomicie Jan Sawka, na którego rysunku synek pyta: „Tato, kiedy ja będę mógł zginąć w Powstaniu?”. A po obchodach rocznicowych najlepiej jest zapomnieć o nim na kolejny rok.

Szpitale powstańcze w początkowej fazie Powstania mieściły się w normalnych miejskich szpitalach i specjalnie wytypowanych budynkach, potem były w piwnicach, a potem już tylko w gruzach. Czasem działały przez cały czas Powstania, często tworzono je na dzień lub dwa, czasem nawet na kilka godzin.

Dla przykładu – szpital przy ul. Mokotowskiej 55 mieścił się na piętrze. Potem rannych przeniesiono na parter, a w końcu do piwnic pod budynkami nr 55, 56. W pierwszym dniu powstania szpitala było około dziesięciu rannych, w drugim – dwudziestu, a później liczba ta bardzo szybko wzrastała. W sumie przez szpital przeszło około dwóch tysięcy rannych.

I inny szpital… Trudno tu oddychać. Odór ropiejących ran, pomieszany z zapachem krwi i potu gorączkujących ludzi, pełno dymu z papierosów. A do tego jeszcze jęki rannych, rzężenie umierających, ciche błaganie o dobicie cierpiących, dla których zabrakło już morfiny.

Takie opisy powstańcze są doskonale znane, utrwalane przez film i literaturę, wzmacniają one funkcjonujące w naszym społeczeństwie stereotypy i wyobrażenia o służbach medycznych w czasie Powstania.

Tak samo jak znany jest ten ciągle powtarzający się leitmotiv wszystkich wspomnień i relacji: „rannych ciągle przybywało”, „rannych było coraz więcej”, „nie było już miejsca, aby kłaść rannych”. A przecież niejednokrotnie ranni przeniesieni do szpitala byli ranieni po raz drugi już w samym szpitalu.

Każdy szpital ma te same cechy. Jest miejscem opieki, nadziei, daje poczucie bezpieczeństwa, większe szanse przeżycia. Zarówno pacjentom, jak i pracującemu w nim personelowi. Takie też wydawałoby się były szpitale Powstańcze. Ale to nieprawda…

Bo praca, jaką obecnie wykonują lekarze w czystych, nowoczesnych, wspaniale wyposażonych salach operacyjnych, gdzie pełnią dyżury i narzekają na przemęczenie, jest nieporównywalna do tej pozornie przecież takiej samej pracy podczas Powstania. Przede wszystkim dlatego, że budynki, w jakich znajdowały się szpitale, były świadomie przez Niemców likwidowane.

Do tego Niemcy skierowali oddziały Oskara Dirlewangera, który na swój własny wniosek utworzył i wyszkolił specjalny oddział karny w ramach SS-Totenkopf. Jednostka ta była złożona z kryminalistów – przestępców skazanych za najcięższe zbrodnie.

To byli zwyrodnialcy, którzy odznaczali się wyjątkowym barbarzyństwem, mordując, torturując i gwałcąc tysiące cywilnych mieszkańców oraz jeńców wojennych, w czym Dirlewanger zwykle brał bezpośredni udział.

Kolejnym oddziałem wsławionym mordowaniem Powstańców była Brygada Szturmowa SS RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa) dowodzona przez SS-Brigadeführera Bronisława Kaminskiego, która już 4 sierpnia rozpoczęła rzeź Ochoty.

Wraz z nią działały w Warszawie oddziały Reinefartha (nota bene w 1954 roku został on wybrany na burmistrza miasta Westerland). Od 5 sierpnia oddziały te brały udział w walkach, a raczej rzezi na Woli. W ciągu kilku dni wymordowały w masowych egzekucjach około 50 tysięcy cywilnych mieszkańców Warszawy.

Po pacyfikacji Woli jego oddziały brały następnie udział w ciężkich walkach z Powstańcami na Starym Mieście. We wrześniu 1944 roku zostały one przeniesione do walki na Powiślu i Czerniakowie.

Dokładna liczba ofiar zamordowanych przez dowodzone przez Reinefartha jednostki nie jest znana, a oprócz mordowania cywilów zajmowały się one także likwidacją jeńców wojennych i rannych schwytanych w szpitalach wojskowych.

Szpitale i ranni byli celem. Jedna z sanitariuszek wspominała chwile, gdy przyszedł rozkaz wywieszenia na dachu szpitala flagi Czerwonego Krzyża. Ani Powstańcy, ani personel tego szpitala, pomny wieści o bombardowaniu oznaczonych szpitali, nie chciał tego rozkazu wypełnić. Rozkaz powtórzono.

Wtedy ona wraz z jednym z Powstańców wdrapała się na dach i umieściła na nim odpowiednie znaki. Kilka godzin później lotnictwo niemieckie zrzuciło bomby. Cały ogromny szpital, a wraz z nim ranni i personel przestali istnieć. Ona sama została ciężko ranna. Do dziś – wbrew wszelkim usprawiedliwieniom – ta sanitariuszka żyje z przytłaczającym poczuciem winy, że to przez nią…

Przypomnę – rzeź Ochoty i Woli rozpoczęła się 4 i 5 sierpnia. Wieść o gwałtach, mordowaniu, paleniu rannych i personelu szpitali szybko rozeszła się po Warszawie. Wiedzieli także o tym żołnierze.

A przecież żołnierz inaczej walczy, gdy wie, że w przypadku odniesienia rany będzie leczony, a inaczej, gdy wie, że może w szpitalu zginąć pod gruzami, bezbronny zostać zastrzelony lub żywcem spalony. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę i lekarze, i pielęgniarki, i sanitariuszki.

Edward Kowalski opisywał: „»Sale« operacyjne mieściły się w dwóch malutkich piwnicach, które trzęsły się od wybuchów bomb i obstrzału artylerii. (…) Pamiętam, że liczba operacji na obu salach wynosiła około 1000 przez ten miesiąc”.

To znaczy, że w ciągu 30 dni na jednej sali przeprowadzono 500 operacji, to znaczy 17 dziennie czy ktoś pokaże mi choć jeden taki współczesny szpital? Powtórzyć? Na jednej sali w szpitalu Jana Bożego, według relacji medyka Edwarda Kowalskiego, wykonywano dziennie 17 operacji.

Więc dzieląc dwudziestoczterogodzinną dobę na te siedemnaście operacji wychodzi, że codziennie, prze cały miesiąc, co około 85 minut wykonywano jedną operację. A gdzie czas na sen, na jedzenie, na konsultacje trudnych przypadków, na – przepraszam – załatwienie potrzeb fizjologicznych?

Tę pracę wykonywali lekarze, pielęgniarki i sanitariuszki, gdy byli głodni, niewyspani, nie mieli jedzenia – nie mieli nawet często wody do picia, nie mówiąc już o tej do czyszczenia narzędzi i prania bandaży i pościeli, i gdy cały czas niepokoili się o losy swojej rodziny…

Jestem bardzo głodna, buty od pięciu dni niezdejmowane pieką w nogi, wdycham eter razem z rannym, zdaje mi się, że usnę za chwilę.

Zamiast lampy bezcieniowej operowano przy lampie naftowej, świeczce albo tej często wybuchającej, cholernej karbidówce… Nie było narzędzi – trzeba było używać zastępczych…

Dysponowano tylko… stolarską piłą. Nie posiadano też środków znieczulających, wobec czego ranny otrzymał dawkę morfiny. Wyrwiząb trzymała lampę naftową, Wika polewała piłę spirytusem denaturowanym. Awansowana na chirurga Ewa Cicha, z pomocą Jolanty, dokonała piłą amputacji. Cud, że pacjent to przeżył.

Nie można było dać znieczulenia, nie ma narkozy – a przecież pacjenta trzeba unieruchomić…

Strzelał z pozycji leżącej i dlatego seria, która go dosięgnęła, przeszła mu przez obie dłonie i twarz. Jęczał cicho przy opatrunku. Trzeba było amputować mu duży palec i część lewej dłoni. Palec ledwo się trzymał, lekarz nawet nie dał mu znieczulenia. Podziwiałam, jak dzielnie to znosi, bo nożyczki, którymi lekarz odcinał palec, zgrzytały po kości.

Coś ugrzęzło głęboko w ciele rannego, a aparatu rentgena nie ma.

Po prowizorycznym zaopatrzeniu i skierowaniu do chirurga rannego, spojrzałam na towarzyszącą nam sanitariuszkę. – Nic siostrze się nie stało? – Nic, ocalałam – usłyszałam z popielatych ust. W tej chwili dostrzegłam małą czerwoną rankę na szyi, tuż nad wcięciem mostka.

– Ależ siostra jest też ranna – rzekłam, sięgając po pęsetę. Gdy usiłowałam obmyć rankę, metal pęsety zazgrzytał, jakby trafił na szkło. Pociągnęłam i ku memu przerażeniu wyciągnęłam z niewielkiej rany szyi sztylet ze szkła, odłamek szyby, szerokości 1,5 cm i długości 25 cm.

Przez chwilę zrobiło mi się słabo, omal nie zemdlałam. Ujrzałam przerażone oczy pacjentki. – Boże, co się stanie za chwilę? – Z ranki stoczyło się kilka kropel krwi. Chwytam za tętno – w porządku. Czekam i obserwuję, cała w lęku, co ja zrobiłam.

A co, gdy sale operacyjne nagle zasypuje gruz?

W trakcie tego zabiegu, dwa razy uderzyła szafa, gruz sypał się na nasze głowy. Tuman kurzu wypełnił cały garaż. Razem z doktorem przykryliśmy sobą rannego i miejsca zranienia, po opadnięciu pyłu zabieg trwał nadal.

Przy stole, zamiast doskonale wykształconej pielęgniarki instrumentariuszki, stoi pełna poświęcenia i oddania, ale przecież zupełnie nieprzygotowana do tej roli sanitariuszka.

W garażu zastałam dr. Szulca, który zupełnie sam operował chłopca, ucieszył się, jak mnie zobaczył i powiedział: „Pomagaj!”. Chłopiec miał odłamki w klatce piersiowej i krwawił z brzucha.

Dr Szulc operując, złapał moją prawą rękę pod swoją lewą pachę i trzymał bardzo silnie, nie przerywając pracy. Powiedział do mnie: „Już mi dwie uciekły”. Jedną ręką podawałam mu narzędzia chirurgiczne, a drugą miałam uwięzioną pod pachą doktora. Nie pomogły moje zapewnienia i przysięgi, że nie ucieknę.

Teraz, gdy nie bardzo wiadomo, co zrobić, można spytać bardziej doświadczonego kolegę, przełożonego, skonsultować przypadek… ale w tej piwnicy lekarz był sam, sam podejmował decyzje – i była to sytuacja bardzo obciążająca jego psychikę.

Bo jeśli popełnił błąd, to oznaczał on śmierć pacjenta. Ale operować trzeba… I nikogo nie obchodzi to, że był to dermatolog albo że tylko p.o. lekarza, że ma nieskończone studia, że jest weterynarzem albo farmaceutą

Musiał stać się lekarzem, który odpowiadał za wszystko, za rannych, za zaopatrzenie szpitala, za pielęgniarki i sanitariuszki. Jak kapitan na okręcie. Jest pierwszy po Bogu – odpowiada za wszystko.

A ranni i umierający ufają mu, wierzą, że ich uratuje, chociaż wiedzą, że ta wiara i ufność mogą być błędne. A na ich pytania lekarz musi odpowiedzieć z uspakajającym uśmiechem, bo przecież nie może odebrać resztki nadziei, nie może powiedzieć, że śmierć już przyszła.

Wszystkie zasady, wszystkie – jak byśmy powiedzieli dzisiaj – procedury medyczne, zasady postępowania były wówczas beznadziejne, bezsensowne.

Można było być jedynie uczciwym. Można było tylko zachować godność. I nic więcej. I to właśnie są różnice pomiędzy obecnym a ówczesnym szpitalem, choć wydawać by się mogło, że ówczesny i współczesny służą temu samemu.

Szpitale powstańcze udzielały pomocy także ludności cywilnej, niebiorącej udziału w walce, nieodnoszącej ran, chorującej na zwykłe, chciałoby się powiedzieć „cywilne” choroby, na które chorujemy wszyscy.

Niedawno wylądowałem na ostrym dyżurze na tzw. SOR-ze. A tam powitała mnie wielka tablica, na której umieszczone były informacje o zielonych, żółtych i czerwonych trybach postępowania ze zgłaszającymi się pacjentami.

Ale każdemu z nich zostanie udzielona pomoc. Ci „zieloni” muszą czekać. Nawet do 6 godzin (ja czekałem tylko trzy). Tym „żółtym” pomoc jest udzielana nieco szybciej. „Czerwoni” z zagrożeniem życia przyjmowani są natychmiast.

Ale wtedy, w Powstaniu, tych „czerwonych” przynoszonych z pierwszej linii, rannych, ciężko rannych, umierających, było coraz więcej, więcej i więcej. A lekarz był jeden albo było ich dwóch.

Nie mógł się zajmować wszystkimi jednocześnie. Ktoś musiał dokonywać wstępnego podziału rannych , ktoś musiał wybierać, kto pierwszy trafi na stół. Jak brzmieć mogą w naszych uszach słowa jednego z lekarzy: Należało wybierać tych, których rany były tego rodzaju, że można było wierzyć w ocalenie po wykonanym zabiegu. Reszta rannych nie mogła być operowana.

„Reszta rannych nie mogła być operowana” . Jakże okrutne było to przeżycie dla tych, którzy musieli podejmować takie decyzje. Dokonywanie takich wyborów zaprzecza wszystkim zasadom etyki lekarskiej, która wyraźnie mówi, że lekarz powinien pomagać każdemu choremu.

A tu była konieczność dokonywania wyboru. Więc dobrze – ten wybór już zrobiono – oddzielono tych, którym nie można pomóc, od tych, dla których pomoc mogła być skuteczna. Niektóre z tych decyzji były łatwe – gdy tu była przestrzelona ręka, a tam brzuch. No, to ta ręka mogła poczekać.

Takich wyborów dokonywały przede wszystkim młode, chciałoby się powiedzieć, przerażająco młode 17-, 16-, a nawet 15-letnie dziewczyny: sanitariuszki i pielęgniarki, z olbrzymim napięciem, z wieloma rozterkami i wyrzutami sumienia. Bo co robić, jeśli tych „brzuchów” było trzy, a wraz z nimi „klatka piersiowa”?

Teraz lekarze stawali przed kolejnym dylematem, kto pierwszy na stół? Bowiem wydawać by się mogło, że podstawowa moralność nie dopuszcza tego, aby były to wybory przypadkowe. Trzeba to było robić najbardziej sprawiedliwie, bo tej pomocy należy udzielać tym, którzy jej najbardziej potrzebują.

W tym natłoku rannych – któremu z nich jest ona bardziej potrzebna? Komu najbardziej? Czy w ogóle istnieje taka miara, aby wymierzyć, kto ma prawo żyć?

A przecież wszyscy, którzy udzielali pomocy medycznej, stawali także przed koniecznością znalezienia w sobie takich sił, takich sposobów postępowania, aby pozostający pod ich opieką ranni i umierający mogli zachować to, co każdy człowiek ma najcenniejszego – własną godność. Nie zawsze się udawało.

Fetor doprowadza do mdłości. Twarzą do ziemi leży na brzuchu poparzona, nieprzytomna już, naga dziewczyna. Ta nie doczeka świtu. Umiera samotnie na gołej podłodze. Myślę o jej najbliższych, których zresztą nie znam…. Matka, ojciec, rodzeństwo…

Boże, oby się nigdy nie dowiedzieli, jak umierała ich, jedyna może, ukochana córka… siostra. Smukłe, młode ciało dyszy jeszcze. Cóż ja mogę dla niej zrobić? Nawet nie mam jej czym okryć.

Pewnie nigdy się nie dowiemy, ilu osobom udzielono pomocy medycznej podczas Powstania Warszawskiego. Nikt nie wie, ilu rannych zmarło w szpitalach, a ilu mimo udzielonej pomocy zmarło „z ran”, czasem wiele dni i tygodni po Powstaniu.

Liczbę ciężko rannych w chwili zakończenia Powstania Stanisław Bayer szacuje na około 10 tysięcy. Jednak nikt nie wie, ilu rannych po udzieleniu im pomocy wróciło do walki, nikt nie wie, ilu rannych po leczeniu w szpitalach było na tyle sprawnych, że wyszli z Warszawy wraz z ludnością cywilną.

Na pewno było ich więcej, znacznie więcej niż tych ciężko rannych. Przeżyli, bo opiekowali się nimi lekarze, pielęgniarki i sanitariuszki Powstania Warszawskiego.

Zygmunt Bohdanowicz-Kościelski

W artykule wykorzystano fragmenty wspomnień:

  • Wandy Krasowskiej, ps. Katarzyna Żywiciel – Zgrupowanie „Żmija”, sanitariuszka Patrolu „Almy”
  • Marii Kobuszewskiej-Faryny, ps. Marysia – punkt sanitarny przy ul. Wspólnej 61 m. 2, po pożarze ul. Poznańska 14, potem ul. Hoża 39
  • Wiktorii Szamborskiej-Mrówczyńskiej, ps. Wika – szpital, ul. Zagórna
  • Edwarda Kowalskiego, ps. Edek – Szpital św. Jana Bożego, ul. Bonifraterska 12, następnie Centralny Szpital Chirurgiczny nr 1, ul. Długa 7 (Pałac Raczyńskich). Po zajęciu Starego Miasta przez oddziały niemieckie przeszedł do Szpitala Wolskiego przy ul. Płockiej 26
  • Barbary Krzemińskiej – ul. Leszno 136, szpital Karola i Marii
  • Barbary Piotrowskiej-Gancarczyk, ps. Pająk – szpital na ul. Mariańskiej 1, a od 7 sierpnia sanitariuszki 2 plutonu Kompanii Szturmowej Batalionu „Wigry”
  • Hanny Kumanieckiej, ps. Maryla – Szpital s. Elżbietanek, ul. Goszczyńskiego

Więcej materiałów poświęconych historii znajduje się tutaj. Przy okazji zachęcamy do zapoznania się „Encyklopedią Medyków Powstania Warszawskiego”. Zawiera ona blisko 9 tysięcy haseł i ponad 500 ilustracji. Udało się zebrać nazwiska ponad 1210 lekarzy oraz około 6800 pielęgniarek i sanitariuszek biorących udział w Powstaniu Warszawskim. Przedstawiono także historię tajnego nauczania medycyny, strukturę powstańczych służb medycznych oraz dzieje ich powstania. Więcej na www.lekarzepowstania.pl.