28 kwietnia 2024

Po wyborach. I co dalej?

15 października suweren zdecydował. Polityczne trzęsienie ziemi swoje apogeum będzie mieć zapewne dopiero w listopadzie, być może nawet w grudniu, bo trzeba się spodziewać, że obecna ekipa rządząca zrobi wiele, by odsunąć w czasie nieuchronne. Jaki wpływ będzie to miało na ochronę zdrowia? – pisze Małgorzata Solecka.

Fot. shuterstock.com

Wyniki wyborów można uznać za sensacyjne, choćby dlatego że frekwencja w Polsce wyraźnie wyprzedziła średnią w krajach UE, która w wyborach do parlamentów krajowych wynosi 68 proc.

Jeszcze na tydzień przed 15 października sukces demokratycznej opozycji wisiał na włosku – wiadomo było, że zależy on nie tyle od tego, czy Koalicja Obywatelska (KO) przegoni Prawo i Sprawiedliwość (PiS) w walce o pierwsze miejsce (choć takie rozwiązanie uprościłoby wiele kwestii), ale przede wszystkim od tego, kto w wyborach zajmie trzecie miejsce, i tego, czy do Sejmu wejdą wszystkie komitety zjednoczonej, choć podzielonej na trzy listy, opozycji. Trzecia Droga musiała przekroczyć barierę 8 proc., a w pierwszym tygodniu października nie było to takie pewne.

Pyrrusowe zwycięstwo

O sukcesie opozycji i porażce PiS zdecydowało – naraz, choć w różnym stopniu – kilka elementów. Po pierwsze, Marsz Miliona Serc. 1 października Donald Tusk pokazał Polakom, że niemożliwe nie istnieje. W Warszawie rzeczywiście maszerował ponad milion.

Po drugie, paradebata w TVP. Donald Tusk pokazał, że jest tylko człowiekiem – debaty nie wygrał, wręcz się spalił, ale wypadł i tak bardziej autentycznie od premiera Mateusza Morawieckiego. Na tle obu liderów największych ugrupowań punkty mieli szansę zdobyć reprezentanci Trzeciej Drogi i Lewicy. Oboje wypadli bardzo dobrze, ale zwycięzcą był Szymon Hołownia. Jest zagadką, ile „urwał” w trakcie debaty dużemu koalicjantowi, a ile PiS.

 Po trzecie, fatalna kampania PiS, oparta na jednym haśle: Donald Tusk. Parafrazując, zemściło się słynne powiedzenie „nieważne, jak mówią, byle mówili”. Po czwarte, afera wizowa. Nie zatopiła PiS, ale niewątpliwie wpłynęła demobilizująco na elektorat, przywiązany do myśli, że PiS broni Polski przed zalewem imigrantów obcych kulturowo.

Po piąte, „pomocna dłoń” Janusza Korwin-Mikkego. Notowania Konfederacji spadały na łeb na szyję od końca wakacji, ale na ostatniej prostej jeden z liderów swoimi wynurzeniami na temat dojrzałości do współżycia dwunastoletnich dziewczynek i roli kobiety w społeczeństwie „dorżnął watahę”, za co zresztą został tuż po wyborach ukarany, niezależnie od tego, że czerwoną kartkę pokazali mu wyborcy.

PiS wygrało trzecie wybory parlamentarne z rzędu i straciło władzę – prawdziwe pyrrusowe zwycięstwo. Partia Jarosława Kaczyńskiego wprowadziła do Sejmu zaledwie 194 posłów i mimo rozpaczliwych prób kuszenia Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL) nie ma (raczej na pewno) szans na stworzenie stabilnego rządu. Bezpieczną większość uzyskała potencjalna koalicja partii demokratycznej opozycji – KO, Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy. I to liderzy tych komitetów zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów przez PKW usiedli do rozmów nad umową koalicyjną i kształtem przyszłego rządu.

W oczekiwaniu na nowego szefa resortu

– Kto będzie nowym ministrem zdrowia? – to jedno z pytań, które zaczęło krążyć wśród zainteresowanych systemem ochrony zdrowia zaraz po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów. Na odpowiedź przyjdzie jednak poczekać: prezydent Andrzej Duda ma miesiąc na zwołanie pierwszego posiedzenia Sejmu i raczej na pewno nie będzie skracać tego czasu. Wiele wskazuje, że posłowie zbiorą się dopiero 12 listopada, dzień po obchodach Święta Niepodległości.

I nawet jeśli koalicja demokratycznej (obecnej) opozycji będzie już uformowana i potwierdzi swoją zdolność do rządzenia, wybierając marszałka, Andrzej Duda nie musi wcale wskazać kandydata, którego życzyłaby sobie sejmowa większość. Jest prawdopodobne, że Andrzej Duda wskaże polityka PiS – Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego albo – skrajna, ale nie nieprawdopodobna, wersja – Przemysława Czarnka.

Co prawda w pierwszych dniach po wyborach stanowiskiem premiera miał być kuszony lider ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz, ale politycy PiS sami nie wierzyli, że ten scenariusz ma szanse powodzenia. Po pierwsze, po drugie i po trzecie, dlatego że wśród polityków nienależących do PiS krąży powiedzenie: „Kto PiS dotyka, ten znika”.

Ciągle żywa jest – zwłaszcza wśród ludowców – pamięć o aferze gruntowej, którą PiS postanowiło zniszczyć w 2007 r. Andrzeja Leppera. A całkiem świeża – pamięć o losie Jarosława Gowina, którego prezes PiS po prostu politycznie zniszczył. Są też inne powody, bardziej przyziemne. Polisą, która ubezpiecza koalicję partii demokratycznych, są przyszłoroczne wybory – i to podwójne, samorządowe i europejskie.

PSL nie zaryzykuje, że wiążąc się z PiS, przegra swój elektorat w gminach i powiatach, czyli tam, gdzie PiS walczy najostrzej. Nie zmieni tego raczej nawet oferta, którą miał usłyszeć Kosiniak-Kamysz: nie tylko teraz fotel premiera, ale poparcie kandydatury w wyborach prezydenckich w 2025 r.

To oferta bajeczna. Tyle że Kosiniak-Kamysz jest dorosłym człowiekiem, a nie chłopcem, który wierzy w bajki i bajeczne oferty. W ostatnich latach mógł się przekonać, jak Jarosław Kaczyński traktuje swoich faworytów, jak rozgrywa ich ambicje i jak często zmienia zdanie.

Przecieki ze spotkania premiera z prezydentem, do którego doszło 18 października (trzeba zakładać – kontrolowane), mówią właśnie o takim scenariuszu: miesiąc na zwołanie posiedzenia Sejmu, dwa tygodnie na desygnowanie przez prezydenta kandydata na premiera, potem dwa tygodnie „formowania rządu” czy też „próby zbudowania większości niezbędnej do uzyskania wotum zaufania”, exposé premiera z PiS, przegrana i oddanie inicjatywy Sejmowi.

W tym scenariuszu nowy rząd mógłby być powołany dopiero w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Z drugiej strony – Pałac zaprzecza, że takie decyzje zapadły, a prezydent postanowił spotkać się z liderami pozostałych ugrupowań, które będą tworzyć Sejm nowej kadencji. Jeśli zdecydowałby się na wariant skrócony, z pominięciem etapu formowania rządu PiS, proces byłby krótszy o miesiąc – rząd poznalibyśmy więc w drugiej połowie albo pod koniec listopada.

Zdrowie – cywilizacyjne wyzwanie

Tak czy inaczej, przynajmniej dziś odpowiedź na pytanie, kto będzie kierować resortem zdrowia, wcale nie jest kluczowa. Kluczowe jest, czy Donald Tusk zrozumiał, że ochrona zdrowia nie jest dodatkiem do rządzenia, tylko jego clou. I że jest tak samo strategicznie ważna jak obronność, polityka zagraniczna czy finanse państwa.

Że ochrona zdrowia traktowana łącznie – zdrowie publiczne, profilaktyka, medycyna naprawcza, opieka długoterminowa – to cywilizacyjne wyzwanie i jedno z najpilniejszych zadań państwa idącego wprost na czołowe zderzenie z demografią, z konsekwencjami gwałtownie i źle starzejącego się społeczeństwa. Źle, czyli z wielochorobowością dotykającą coraz częściej kohorty ludzi w wieku produkcyjnym.

Dostępność do diagnostyki i leczenia, wszechstronna i kompleksowa prewencja i profilaktyka chorób, jakość rozumiana jako nastawienie na wynik, a nie samo udzielanie świadczeń – tego wszystkiego nie osiągnie się przy obecnym poziomie finansowania systemu, o czym na Forum Rynku Zdrowia przekonywali zgodnie prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Łukasz Jankowski i dr Małgorzata Gałązka-Sobotka z Uczelni Łazarskiego. Plan minimum na przyszły rok to 6,2 proc. PKB (ale według metodologii n-2).

Czy partie opozycyjne, które w kampanii zapowiadały radykalne i szybkie podniesienie nakładów na zdrowie do 7 proc. PKB (Trzecia Droga) i 8 proc. PKB (Lewica) będą zdeterminowane, by usunąć z ustawy fałszującą rzeczywistość metodologię, co oznaczałoby konieczność dołożenia do systemu ponad 45 mld zł? Czy Donald Tusk podpisze się pod taką decyzją?

Pierwsze rozmowy koalicyjne, które ruszyły 18 października, wskazują, że być może resort zdrowia weźmie Nowa Lewica, choć zaraz po wyborach żaden z mniejszych koalicjantów, ani Lewica, ani Trzecia Droga, nie wymieniał go wśród swoich „must have”.

– To gorący kartofel, nikt nie chce się sparzyć – można było usłyszeć w kuluarach hotelu Sheraton, gdzie 16-17 października odbywało się Forum Rynku Zdrowia. Dziennikarze komentujący na rozpoczęcie konferencji wyniki wyborów byli podzieleni – część wskazywała, że KO chętnie odda „ministerstwo kłopotów” mniejszym partnerom, część obstawiała, że ponieważ w zdrowiu są w tej chwili „duże pieniądze”, główny koalicjant będzie zainteresowany kontrolą nad nimi.

Wydaje się jednak, że politycy doskonale znają sobie sprawę z realnej wartości owej góry pieniędzy, która robi wrażenie chyba tylko na części publicystów, i wiedzą, że góra problemów jest znacznie większa. Brak zainteresowania resortem zdrowia ze strony mniejszych koalicjantów jest o tyle dziwny, że w przeciwieństwie do KO i Trzecia Droga, i Lewica miały dość rozbudowane propozycje programowe.

Jednocześnie warto zauważyć, że w przypadku Trzeciej Drogi te propozycje przy bliższej analizie, po zejściu na poziom programów Polski 2050 i PSL, są dość rozbieżne, zaś punktem wspólnym była tylko kwestia nakładów. Niewykluczone więc, że ostatecznie ministerstwo przypadnie rzeczywiście największemu koalicjantowi. Jedna z koncepcji suflowanych liderowi KO i prawdopodobnie przyszłemu premierowi to połączenie ministerstw zdrowia i polityki społecznej.

To nawet nie byłoby złe rozwiązanie: o konieczności wprowadzenia daleko posuniętej synergii między systemami ochrony zdrowia i opieki społecznej eksperci mówią od lat. W wielu krajach te dwa obszary traktowane są kompleksowo. Problem polega na tym, że by ta operacja miała sens, musiałaby być drobiazgowo przygotowana.

W samej ochronie zdrowia lista problemów do pilnego rozwiązania jest tak długa, że czasu na eksperymenty zwyczajnie nie ma. Z którejkolwiek strony patrzeć, wniosek nasuwa się jeden. I niestety dość smutny (choć niebędący niespodzianką): podobnie jak w roku 2007 (i w 2011 r. również) sprawy zdrowia dla przyszłego rządu raczej priorytetem nie będą, przynajmniej na początku kadencji.

Pakujcie kuwety

Można to zrozumieć. Start potencjalnego nowego rządu będzie odłożony w czasie, niewykluczone, że aż o ponad dwa miesiące. Tyle czasu może dać prezydent Andrzej Duda swoim kolegom i byłym partyjnym towarzyszom na uporządkowanie i pozamykanie spraw w ministerstwach i instytucjach, przynajmniej tych, które będą mogły zostać przejęte przez następną ekipę (niektóre, jak zwracają uwagę komentatorzy, zostały zabetonowane na lata, w tym przede wszystkim Trybunał Konstytucyjny).

Ten czas bez wątpienia wykorzystają też „tłuste koty” w spółkach Skarbu Państwa, do których Szymon Hołownia apelował w trakcie „debaty” w TVP w przedwyborczy poniedziałek: „Pakujcie kuwety”. Te „kuwety” – jak zwracają uwagę niektórzy publicyści – może i zostaną spakowane, ale wcześniej sowicie ozłocone.

Politycy partii obecnej opozycji zwracają tymczasem uwagę na już nawarstwioną kolejkę problemów do rozwiązania: odblokowanie pieniędzy europejskich, uchwalenie budżetu (zgodnie z zasadą dyskontynuacji projekt skierowany do Sejmu przepada z końcem kadencji, zresztą eksperci spodziewają się, że został przygotowany w sposób niepoprawialny i będzie musiał być stworzony od zera), pilne poprawienie relacji z partnerami zagranicznymi (w tym z Ukrainą), realizacja zapowiedzianych podwyżek, m.in. dla nauczycieli.

Pilnie trzeba rozpocząć naprawę systemu sądownictwa. Samo „odbijanie” mediów publicznych również wymagać będzie uwagi i czasu – a trudno przypuszczać, by nowa władza mogła tolerować sytuację, w której telewizja publiczna pozostaje tubą propagandową poprzedniej ekipy (zakładając, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by była tubą propagandową kolejnej władzy).

Last but not least, przywrócenie Polski na drogę wzrostu gospodarczego, bo tegoroczne wskaźniki są wręcz fatalne. Gdziekolwiek spojrzeć – problemy. I trzeba przyznać uczciwie, nieobojętne również dla ochrony zdrowia: choćby pełzający wzrost gospodarczy jest fatalnym prognostykiem dla przychodów Narodowego Funduszu Zdrowia czy odblokowanie funduszy unijnych z KPO – na cele związane ze zdrowiem może trafić nawet ponad 20 mld zł.

Nadzieja na zmiany

Pojawiają się obawy, że ochrona zdrowia może paść ofiarą własnych „sukcesów”, przynajmniej tych wyjętych z przekazu propagandowego PiS. Długie kolejki? Tak, ale przecież się zaczęły skracać. Mało pieniędzy? Tak, ale o ileż więcej niż w poprzednich latach, i przybywa! Kryzys kadrowy?

Niewątpliwie, ale młodzi chętnie wybierają kierunki medyczne, więc jest nadzieja na zmiany. Przejęcie retoryki sukcesu na potrzeby maskowania braku rozwiązań dla zdrowia przez nową ekipę to chyba czarny sen wszystkich, którzy doskonale wiedzą, jak intensywnie w zdrowiu trawa była malowana na zielono. I choć rzeczywiście w niektórych obszarach zanotowano znaczący progres, nic nie jest dane raz na zawsze.

Postępy w refundacji leków i dostępności do innowacyjnych terapii – bodaj największy realny sukces ośmiu (zwłaszcza zaś dwóch, trzech ostatnich) lat – mogą zostać zatrzymane. To, co udało się zmienić (na plus) w zakresie koordynacji opieki nad pacjentami, może zostać zaprzepaszczone. A nie powinno. – To sygnał, że zaczynamy w ogóle budować system, bo większość tu zgromadzonych zapewne zgodziłaby się, że dziś systemu jako takiego nie mamy – mówił podczas sesji plenarnej Forum Rynku Zdrowia prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Łukasz Jankowski.

Koordynacja opieki na poziomie POZ oraz w wybranych obszarach medycyny (onkologia, kardiologia, neurologia i hematologia) wymaga pogłębienia i utrwalenia, domknięcia etapu pilotażowego i przejścia do rozwiązań systemowych. Może dlatego w rozmowach z doświadczonymi menedżerami placówek i ekspertami nadzieje związane z nowym rozdaniem mieszały się z obawami. Bo wbrew powiedzeniu „gorzej być nie może”, wydaje się, że przeciwnie – może być. Przekleństwem ochrony zdrowia – wręcz od dekad – jest stwierdzenie: „lepiej już było”.

– Ludziom nie może się zacząć żyć gorzej niż za PiS – tłumaczą liberałom z KO politycy Nowej Lewicy, zapewniając na starcie rozmów o przyszłym rządzie, że nie zgodzą się na politykę zaciskania pasa. Dotyczy to wszystkich obszarów, również ochrony zdrowia, choć spełnianie wszystkich obietnic jednocześnie może wygenerować takie problemy, o których nie śniło się politykom na etapie składania obietnic.

Przykład pierwszy z brzegu: jak pogodzić postulat wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy (tudzież skrócenia dnia pracy) ze skracaniem kolejek do świadczeń medycznych, w dodatku bez skokowego wzrostu nakładów? Jeśli placówki zdrowotne przejdą na czterodniowy tydzień pracy, kolejki wydłużą się natychmiast, a koszty szpitali w związku z koniecznością zapewnienia obsady dyżurowej – wzrosną (oczywiście przy założeniu, że skrócenie czasu pracy nie będzie się wiązać – a to przecież logiczne – z niższym wynagrodzeniem, ochrona zdrowia nie może tu być wyjątkiem).

Podobna „zagwozdka” to zapowiedź uwolnienia limitów na świadczenia szpitalne – nie dość, że rozwiązanie bardzo kosztowne (23-24 mld zł), to kontrskuteczne, jeśli chodzi o konieczne zmiany w systemie ochrony zdrowia, które muszą zmierzać do przesunięcia ogromnej części świadczeń opieki zdrowotnej do segmentu ambulatoryjnego.

 Ludziom nie może się zacząć żyć gorzej niż za PiS. Gorzej niż za PiS nie może też zacząć się dziać w systemie ochrony zdrowia – to również jest przesłanie dla tych, którzy przejmą władzę. Jeśli oczywiście chcą ją utrzymać.

Małgorzata Solecka

Autorka jest dziennikarką portalu Medycyna Praktyczna i miesięcznika „Służba Zdrowia”