Potrzeby zdrowotne czy polityka. Reforma na zakręcie
Choć zmiany w szpitalach miały być odpowiedzią na realne wyzwania systemowe – niedobory kadrowe, demografię i nierówną dostępność świadczeń – ich los wciąż pozostaje niepewny, a oficjalne tłumaczenia rozmijają się z rzeczywistością.

W narracji Ministerstwa Zdrowia reforma szpitalnictwa przyniesie same korzyści. Nie dość, że działalność mniejszych placówek zostanie dopasowana do realnych potrzeb ludności, to dodatkowo z Krajowego Planu Odbudowy popłynie strumień pieniędzy. Pierwsza obietnica wydaje się na wyrost. Z kolei transfer środków unijnych nie rozwiąże kluczowych problemów w polskich szpitalach, bo będzie to tylko zastrzyk finansowy.
To tylko pretekst
Jeszcze na początku kwietnia minister zdrowia Izabela Leszczyna zapewniała w rozmowie z dziennikarzami, że projekt reformy cieszy się poparciem premiera Donalda Tuska. Mówiła pełna optymizmu, że „do trzech razy sztuka”. Jednak 8 kwietnia w czasie posiedzenia Rady Ministrów projekt został zablokowany. Formalnie skierowano go do ponownego rozpatrzenia przez Stały Komitet Rady Ministrów, choć wcześniej szefowa resortu zdrowia wyrażała przekonanie, że „za trzecim razem się uda”.
Mimo że polityczne – a raczej, mówiąc bez ogródek, partyjne – tło decyzji z 8 kwietnia jest oczywiste, osoby związane z kręgami rządowymi oficjalnie mówiły coś innego. Podobno sporną kwestią był brak przepisów uchylających udzielanie pozwoleń na pracę dla lekarzy spoza Unii Europejskiej w ramach tzw. systemu uproszczonego. Ten temat od dawna podnosi samorząd lekarski, zwracając uwagę m.in. na to, że lekarze z państw trzecich, którzy posiadają decyzję ministra zdrowia wydaną na podstawie trybu uproszczonego, są wyłączeni z odpowiedzialności zawodowej. Zdarzały się też przypadki, że takie osoby pomagały wystawiać na masową skalę recepty w tzw. receptomatach.
Czy powróci spór o porodówki?
Wśród ważnych kwestii związanych z reformą jest m.in. kształt regulacji dotyczących oddziałów położniczo-ginekologicznych. Kilka miesięcy temu Ministerstwo Zdrowia wycofało się z pomysłu wprowadzenia minimalnego kryterium 400 porodów rocznie, mającego przesądzać o utrzymaniu porodówki w danym szpitalu. Nie wiadomo jednak, czy w nowym, czwartym już, projekcie nie znajdzie się taki pomysł w celu dostosowania oferty placówek do zmian demograficznych. Dane nie kłamią: w Polsce liczba porodów spada (w 2017 r. było ich 393 tys., a w 2023 r. 266 tys.). A widoków na poprawę sytuacji na razie nie ma.
400 porodów uznano za swoistą gwarancję, że matki i dzieci znajdą się pod opieką personelu z odpowiednim doświadczeniem, które – jak przekonują nie tylko urzędnicy – trudno uzyskać, kiedy na oddziale położniczo-ginekologicznym nie ma ani kobiet w ciąży, ani noworodków. Z danych udostępnionych w 2024 r. przez Ministerstwo Zdrowia wynika, że wspomnianego kryterium nie spełniała ponad jedna trzecia szpitali z oddziałami położniczo-ginekologicznymi. Zagłębiając się bardziej w szczegółowe dane, okazuje się, że w niektórych województwach (podlaskie, warmińsko-mazurskie, świętokrzyskie, zachodniopomorskie) dotyczy to większości porodówek.
W cieniu wyborów
Ponieważ nic tak nie przemawia do wyobraźni jak liczby, posłużę się kilkoma konkretnymi przykładami. W woj. warmińsko-mazurskim progu 400 porodów rocznie nie przekroczyłoby 10 oddziałów położniczo-ginekologicznych (w Bartoszycach, Biskupcu, Giżycku, Iławie, Mrągowie, Nowym Mieście Lubawskim, Olecku, Ostródzie, Piszu i Szczytnie), a w woj. świętokrzyskim – siedem (w Busku-Zdroju, Jędrzejowie, Końskich, Opatowie, Ostrowcu Świętokrzyskim, Skarżysku-Kamiennej i Staszowie). Z kolei na Lubelszczyźnie kryterium nie spełniłyby porodówki zlokalizowane w szpitalach w Bełżycach, Hrubieszowie, Janowie Lubelskim, Krasnymstawie, Kraśniku, Parczewie, Radzyniu Podlaskim, Tomaszowie Lubelskim oraz we Włodawie. Taki przypadek jest nawet w stolicy województwa.
Lista ta unaocznia, że nie chodzi o pojedyncze placówki. Nic dziwnego, że strach przed wprowadzeniem zmian w tym obszarze jest spory i ma nierzadko ponadpartyjny charakter. Głosy sprzeciwu docierają zresztą m.in. ze strony osób związanych z obozem władzy. Być może właśnie dlatego kilka miesięcy temu zdecydowano, by nie straszyć opinii publicznej tym tematem. Roztrząsanie go nie pomogłoby wiceprzewodniczącemu Platformy Obywatelskiej Rafałowi Trzaskowskiemu. W czasie kampanii wyborczej mogłoby to zostać wykorzystane jako straszak, wpływając na decyzje podejmowane przy urnach wyborczych. Wszystko wskazuje zatem na to, że czwarty projekt reformy szpitalnictwa został celowo przetrzymany do okresu po wyborach prezydenckich.
Cóż szkodzi obiecać
Zmiany przygotowywane przez rząd mają przyczynić się do koncentracji świadczeń, zwłaszcza zabiegowych, w ośrodkach dysponujących większym potencjałem kadrowym oraz do ograniczenia liczby placówek utrzymujących stałą gotowość w trybie ostrym. Projektowane regulacje mają umożliwić związkom jednostek samorządu terytorialnego tworzenie i prowadzenie szpitali, co w praktyce może oznaczać łączenie placówek i likwidację niektórych oddziałów w jednej z nich, by się nie dublowały.
Poza tym placówki mogłyby za zgodą prezesa NFZ zamienić niektóre świadczenia udzielane w trybie pełnej hospitalizacji na leczenie planowe lub jednodniowe oraz przekształcić szpitalne oddziały ratunkowe w izby przyjęć. Nie wiadomo, czy nowy projekt reformy będzie uwzględniał łączenie samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej, szerzej znanych pod skrótem SPZOZ, ze spółkami. Wiadomo za to, że od dawna sceptycznie do tego podchodzi nawet część wojewodów.
Pierwszy krok do…?
W dyskusji na temat zmian w szpitalnictwie padają różne opinie. Jedna wydaje się warta szczególnej uwagi. – Traktuję reformę struktury i reformę organizacji lecznictwa szpitalnego wyłącznie jako pierwszy krok i narzędzie do osiągnięcia celu, którym jest wzięcie z powrotem przez państwo odpowiedzialności za usługi medyczne, za zakupy usług medycznych na terenie całego kraju. Dzisiaj to nie wynika z regulacji ani z map potrzeb zdrowotnych, a z tego, kto i co historycznie miał zakontraktowane i co komu historycznie udało się dokontraktować niezależnie od tego, czy to ma rację bytu z perspektywy efektywności, jakości zarządzania i jakości udzielanych usług medycznych, potrzeb medycznych, które na danym terenie są zgłaszane – powiedział Jakub Szulc, wiceprezes NFZ, podczas jednej z debat w ramach XVII Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach.
Nie ma ucieczki od ekonomii
Na wypowiedź Jakuba Szulca należy z wrócić uwagę nie tylko z racji pełnionej przez niego funkcji wiceszefa NFZ, ale również z uwagi na związki z obozem władzy – przez trzy kadencje był posłem na Sejm wybranym z list PO. Ma też dużą znajomość spraw dotyczących ochrony zdrowia – w latach 2008-2012 był sekretarzem stanu w Ministerstwie Zdrowia, gdzie nadzorował m.in. Fundusz, w którym dziś pracuje. Nie bez znaczenia jest też jego wykształcenie ekonomiczne.
Nie jest tajemnicą, że wielu lekarzy nie lubi, gdy o sprawach ochrony zdrowia decydują ekonomiści. Gdyby jednak spojrzeć z lotu ptaka na planowaną reformę szpitalnictwa, której twarzą jest minister Izabela Leszczyna, to – pomijając kwestie stricte związane z ratowaniem zdrowia i życia pacjentów – ogniskuje się ona wokół problemu rzadkości (w ekonomii jest to pojęcie związane z ograniczoną ilością zasobów w stosunku do nieograniczonych potrzeb). W bardziej efektywny sposób mają zostać wykorzystane kadry, infrastruktura i sprzęt. Niestety, nie wiadomo, jakie będą kolejne kroki w drodze do „wzięcia z powrotem odpowiedzialności przez państwo” i w jaki sposób to wpłynie na środowisko zawodowo związane z ochroną zdrowia. W niektórych kręgach pojawiają się obawy, że to może być początek częściowej prywatyzacji.
Mariusz Tomczak
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 6/2025