Prawda pierwszą ofiarą
Przez cały styczeń i luty faszerowano nas przekazem, jak to Chiny nie radzą sobie z balastem koronawirusa – pisze dr Sławomir Badurek.
Foto: pixabay.com
Informacjom o tysiącach zakażonych i dramatycznie rosnącej każdego dnia liczbie ofiar towarzyszyły oskarżenia o fałszowanie statystyk, spóźnione reakcje, kneblowanie ust informatorom…
Dokładnie te same zarzuty zaczęły się pojawiać pod adresem polskich władz w niespełna trzy tygodnie po tym, jak do szpitala w Zielonej Górze trafił pacjent zero.
Początkowo badania na obecność koronawirusa wykonywały w Polsce zaledwie dwa laboratoria. Z tygodnia na tydzień ich przybywało, ale i tak liczba testów na milion mieszkańców na tle innych krajów dawała nam powody do wstydu.
W zamian karmiono nas „dobrymi” statystykami i opowieściami o mądrości i roztropności naszego rządu.
Osobny problem od początku stanowiły zgony. Był nawet taki dzień, kiedy ich liczba zaczęła maleć, bo uznano, że to nie koronawirus zabił, a „choroby towarzyszące”. Zmarłych na kwarantannie z typowymi objawami, którzy nie doczekali się testu, również nie wliczano, bo badań pośmiertnych w kierunku koronawirusa nie wykonywano. Falę negatywnych emocji w środowisku lekarskim wzbudził podpisany przez wiceminister Szczurek-Żelazko okólnik, wzywający konsultantów do „zaprzestania samodzielnego wydawania opinii”.
W tym samym czasie zwolniono za krytykę warunków pracy położną ze szpitala w Nowym Targu oraz ratowniczkę z warszawskiego pogotowia (w tym przypadku wypowiedzenie cofnięto). Władze, krytykowane za dramatyczny brak środków ochrony dla personelu medycznego, zdecydowały bronić się atakiem. Wiceminister zdrowia Waldemar Kraska, z zawodu lekarz, dał jasno do zrozumienia, że personel medyczny bagatelizuje procedury i przez nonszalancję naraża pacjentów na zakażenie. Dzięki szybkiej i zdecydowanej reakcji samorządu, doczekaliśmy się od wiceministra przeprosin. Ich zasięg był jednak niewspółmierny do oskarżycielskiej wypowiedzi. Prawdą manipulowano też, informując o wątpliwej skuteczności maseczek.
Minister Zdrowia i GIS do końca marca trwali przy zaleceniu „maseczka tylko dla chorych”, zgodnie z wytycznymi WHO i CDC, ale w sprzeczności z doświadczeniami krajów najlepiej radzących sobie z pandemią, danymi z piśmiennictwa i zdrowym rozsądkiem.
Zadziwia, że dało się na ten przekaz nabrać wielu lekarzy. A wystarczyło wziąć pod uwagę, że jeśli przynajmniej w połowie przypadków COVID-19 przebiega bezobjawowo, to z punktu widzenia zdrowia populacji należy przyjąć, że wszyscy są podejrzani o chorobę. Minister w końcu zmienił zdanie, nakazując zasłanianie ust i nosa od czwartku po Wielkanocy. Dlaczego nie od środy albo wtorku? Istny taniec wokół prostej decyzji, ale chyba nie ten „na brzytwie”, o którym często wspominał profesor Szumowski. Moja Izba (KPOIL w Toruniu), jeszcze zanim CDC ogłosiło zmianę stanowiska w sprawie maseczek, zaapelowała do swoich lekarzy o noszenie ich nie tylko w pracy, ale i w miejscach publicznych. Zwróciliśmy w naszym apelu uwagę na duże ryzyko zakażenia wśród pracowników medycznych. Powołaliśmy się na dane z Włoch, gdzie medycy stanowili około 8 proc. zakażonych.
Kilka dni później okazało się, że w Polsce odsetek zainfekowanych medyków jest grubo ponad dwa razy wyższy! Nie mogło być inaczej, skoro Agencja Rezerw Materiałowych zamiast środków ochrony osobistej kupowała węgiel. Prawda była u nas pierwszą ofiarą tej wojny, i to już kilka tygodni przed jej oficjalnym początkiem. Na przełomie stycznia i lutego, kiedy Chiny były przytłoczone pandemią, zarówno minister Łukasz Szumowski, jak i Główny Inspektor Sanitarny Jarosław Pinkas uspokajali, że jeśli wirus w ogóle do nas przyjdzie, to sobie z nim poradzimy. Prężenie muskułów trwało przez cały luty i przynajmniej pierwszą dekadę marca. Niestety nie potrafiliśmy wykorzystać dodatkowych kilku tygodni, które łaskawy los dał nam na lepsze przygotowanie się do walki z pandemią…
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny