22 listopada 2024

Przyszła Unia do doktora. 15 lat UE

W maju 2004 r. w strugach rzęsistego deszczu odbierałem z lotniska w Warszawie mojego przyjaciela, znanego irlandzkiego lekarza. Zapytałem go wówczas, czy to dobrze, że Polska stała się częścią Unii Europejskiej.

Andrzej Ciołko, prezes LIL, w majowy poranek 2004 r. Foto: Marek Stankiewicz

On uśmiechnął się pod wąsem i odparł flegmatycznie: „przez kolejne cztery lata będzie wam nawet trudniej, ale za dziesięć lat na pewno lepiej”. W moim przekonaniu nie pomylił się, ale dziś ta sprawa wciąż dzieli, nie tylko lekarzy i pracowników ochrony zdrowia w Polsce.

Przypomnijmy, że to dopiero przełom ustrojowy po 1989 r. umożliwił podjęcie rozmów na temat stowarzyszenia Polski ze Wspólnotami Europejskimi, a na faktyczną akcesję musieliśmy poczekać przez następne 15 lat. Trzeba było zaakceptować trudne, bo dotychczas nieznane, warunki sine qua non:

  • wolność przepływu towarów, czyli zniesienie kontroli granicznych oraz harmonizacji podatków;
  • wolność przepływu usług, czyli ujednolicenie metod kontroli banków i ubezpieczeń;
  • wolność przepływu kapitału, a więc dążenie do wspólnego rynku usług finansowych;
  • wolność ruchu osobowego – prawo do pracy, życia, mieszkania i korzystania z uprawnień socjalnych w miejscu pobytu na terytorium całej UE, bez względu na przynależność państwową.

Polska w końcu została członkiem Unii Europejskiej w 2004 r. W referendum akcesyjnym przeprowadzonym w czerwcu 2003 r. za członkostwem w UE opowiedziało się 77,45 proc. głosujących, a przeciw było 22,55 proc., przy rekordowej wtedy frekwencji – (58,85 proc.).

Czy środowisko lekarskie w tamtym czasie tak bardzo łaknęło solidnych, unijnych uregulowań, uwolnionych od protekcjonizmu, łapówkarstwa, nepotyzmu czy załatwiania wszystkiego pod knajpianym stolikiem lub na telefon „gdzie trzeba”? Czy sporej rzeszy ordynatorów i kierowników klinik nie zatrzęsły się spodnie, że może na nich przyszedł już czas? W polskiej medycynie nigdy nie przeprowadzono skutecznej lustracji. Jedni pomstują do dziś na niesprawiedliwe kariery lekarskich miernot, inni przekonają, że lekarskie piekiełko nie sprzyja nauce i pozycji polskiej medycyny w świecie.

Lżej pracować, lepiej zarabiać

Lekarze w Polsce jeszcze dziś dzielą się na tych, którzy w UE upatrują swoją życiową szansę, i tych, którzy uważają, że Unia to zarzewie zła, która do reszty obedrze nas z narodowej dumy i tożsamości. – Jestem eurorealistą – mówił Konstanty Radziwiłł w lutym 2002 r. w wywiadzie dla „Gazety Lekarskiej”. – Uważam, że nie ma innej alternatywy dla Polski niż wejście do Unii Europejskiej, ale to musi być integracja na najlepszych dla Polski warunkach. Staram się, by polscy lekarze nie wchodzili do lekarskiej rodziny europejskiej jako obywatele drugiej kategorii – przekonywał ówczesny prezes NRL.

Nasze członkostwo rodziło się w dąsach, żalach, pretensjach i wygórowanych oczekiwaniach. Fakt, że politycy często decydowali o czymś bardzo ważnym za plecami lekarzy i całego samorządu lekarskiego. Jeszcze dziś pamiętam, jak wówczas zaiskrzyło w sprawie wzajemnego uznawania dyplomów lekarskich, kiedy zachodni partnerzy zażądali od polskich negocjatorów zmiany tytułu lekarza stomatologa na lekarza dentystę. – Trudno sobie jednak wyobrazić, że rząd polski popełni harakiri i z powodu stomatologów nie podpisze traktatu  zjednoczeniowego – roztropnie ostrzegał czytelników „GL” ówczesny prezes NRL.

Tymczasem tysiące lekarzy wraz z rodzinami opuszczało Polskę w poszukiwaniu lepszego życia, zawodowej stabilizacji i perspektyw dla dorastających dzieci. I wielu znalazło tam szczęście i spełnienie. Biura pośrednictwa pracy dla lekarzy przeżywały prawdziwy biznesowy rozkwit. Jeszcze większą frajdę mieli ich skandynawscy mocodawcy, którzy bez cienia zażenowania chwalili się, że pozyskują wykwalifikowanych i zmotywowanych lekarzy siedmiokrotnie taniej, niż kosztuje solidne wykształcenie ich w Sztokholmie, Oslo czy Kopenhadze.

Nawiasem mówiąc, to żaden wstyd. Naszego asa Roberta Lewandowskiego sprzedano do Niemiec w 2010 r. za 4 mln euro, a obecnie o transfer naszego napastnika nie wypada nawet pytać klubu z Bawarii nikomu, kto nie ma 200 mln na taką super okazję. A jak zachowały się wówczas izby lekarskie? Tak, jak powinny. Były z lekarzami, potwierdzały ich kwalifikacje, „Gazeta Lekarska” wręcz puchła od ofert stabilnej pracy na Zachodzie. Słowem – pomagały.

Zdrowie nigdy nie stało się kategorią polityczną

Wreszcie, 1 maja 2004 r., nadeszła wiekopomna chwila. Był zwyczajny, sobotni, deszczowy poranek. Z garstką przyjaciół z Lubelskiej Izby Lekarskiej wybraliśmy się na spacer po Lublinie, aby uczcić tę chwilę symbolicznym uderzeniem w Dzwon Wolności, który władze miasta ustawiły nieopodal Pomnika Unii Lubelskiej z 1569 r. Przypominam, że w wyniku tamtej unii powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów – ze wspólnym monarchą, herbem, sejmem, walutą, polityką zagraniczną i obronną, gdzie zachowano odrębny skarb, urzędy, wojsko i sądownictwo. Co z tego wynika dla kolejnych generacji lekarzy?

Zdrowie publiczne nigdy nie było kategorią polityczną. Nikt dotychczas nie wygrywał ani nie przegrywał w Polsce wyborów z powodu wiekowych zaniedbań w ochronie zdrowia. W 2004 r. wydawało się nam, że może teraz zwrócą się ku sobie dwa światy polskiej służby zdrowia: nowoczesny, odnoszący sukcesy systematycznie, choć zbyt powoli, bo dyskryminowany świat prywatny i drugi – faworyzowany przez partyjnych kacyków, skostniały, przeżarty korupcją i przerostem zatrudnienia świat większości szpitali publicznych.

Tymczasem doczłapaliśmy do europejskiej rodziny narodów nie tylko bez świadczeń gwarantowanych, ale ze szpitalnymi molochami i ich finansowym widmem, których dług zbliżał się do ich wartości materialnej. Kroczyliśmy boso, ale w ostrogach, które w naszej wyobraźni wciąż święcą rycerskim blaskiem pogromców komunizmu. Lekceważyliśmy życzliwe i roztropne upomnienia i przestrogi, że wzrost refundacji za leki o 38 proc. dobije nasze publiczne fundusze na zdrowie. Władze były przywiązane do wizerunku doktora z żelaza, który w taśmowym systemie produkuje coraz więcej porad. Nie lubiliśmy korzystać z uwag kolegów, którzy na emigracji coś fajnego osiągnęli. Zarozumiale zadzieraliśmy nosa, że „nie będą nas pouczać”.

„Już się łudziłem, że ten nasz homo sovieticus dokona żywota” – piszę we wstępniaku do majowego wydania „GL” sprzed 15 lat. „Aż tu nagle tęgie głowy wynajęte przez ministra zdrowia zaproponowały powrót do wprawdzie inaczej finansowanej, ale ich zdaniem sprawdzonej już w przeszłości formuły zespołów opieki zdrowotnej. Osobiście wolałbym, żeby ZOZ był nowoczesnym miejscem leczenia ludzi, ale co wtedy byłoby bastionem ich zatrudnienia w małych miasteczkach”? No i co? Refleksja jest wciąż żywa, choć to żadne pocieszenie.

Chyba nie ma czego żałować

Po akcesji do UE Naczelna Rada Lekarska szeroko otworzyła się na współpracę z renomowanymi organizacjami międzynarodowymi, które kształtowały lub wręcz wskazywały nowoczesne priorytety w ustawicznym kształceniu podyplomowym i rozwoju zawodowym lekarzy i lekarzy dentystów. I, prawdę mówiąc, nie ma czego  żałować. Opłaciło się. Talenty organizacyjne czy przywódcze polskich lekarzy zaczęła doceniać stara dwunastka europejska, która od lat nam się przyglądała.

Coraz częściej znamienite organizacje lekarskie wyznaczały plenarne spotkania w Warszawie, za każdym razem komplementując polskich lekarzy. Na owoce tych wysiłków nie trzeba było długo czekać. Konstanty Radziwiłł objął zaszczytną funkcję prezydenta Stałego Komitetu Lekarzy Europejskich, Romuald Krajewski – prezydenta Europejskiej Unii Lekarzy Specjalistów (UEMS), a wkrótce po nich Anna Lella – sekretarza generalnego ERO FDI – Europejskiej Regionalnej Organizacji Światowej Federacji Dentystycznej.

Strumień zachodniej medycyny wciąż wzbogaca naszych rodzimych lekarzy. Może na razie niech tak zostanie. Wielu Europejczyków obawia się, że globalizacja prowadzi do niesprawiedliwości społecznej, utraty miejsc pracy lub obniżenia standardów ochrony środowiska naturalnego, zdrowia czy prywatności. Co więcej, stanowi zagrożenie dla ich tożsamości, tradycji i stylu życia.

– Globalizacja to potężna siła przynosząca Europie i światu zarówno korzyści, jak i liczne wyzwania. Aby zachować korzyści płynące z otwartości, a jednocześnie zmierzyć się z jej wadami, Europa musi promować silniejszy i bardziej sprawiedliwy porządek świata, oparty na zasadach, zdecydowanie przeciwdziałać nieuczciwym praktykom oraz doprowadzić do tego, aby nasze społeczeństwa były odporniejsze, a nasze gospodarki – bardziej konkurencyjne, w obliczu szybko zmieniających się warunków – przekonuje Jyrki Katainen, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej.

Marek Stankiewicz, lekarz, publicysta, kierownik Ośrodka Historycznego NIL