Przytyje pani, to się wyrówna. Obnażyła się i czekała…
Bała się choroby, wierzyła w lekarzy. Ufała, że będą ją leczyć najlepiej, jak można. Nie przypuszczała, że może stać się ofiarą pychy w medycynie.
Foto: pixabay.com
Rak piersi. Takiego rozpoznania nie chciałaby usłyszeć żadna kobieta. Pamiętam, kiedy w 2004 r. do Warszawy przyjechała Terry Lorant z wystawą „Odzyskana kobiecość”. To było poruszające wydarzenie. Zaprezentowała wówczas serię czarno-białych fotografii – portretów kobiet po mastektomii i rekonstrukcji piersi.
Prezentacja w Polsce jej prac, które wcześniej ukazały się w albumie „Reconstructing Aphrodite”, to była ich prapremiera w powiększonym formacie. Jak mówiła, uznała, że trzeba je pokazać polskim kobietom, lekarzom, dziennikarzom, politykom, by uświadamiać, że dzięki chirurgii rekonstrukcyjnej można jeszcze lepiej leczyć raka, pomóc kobietom odzyskać dawny wygląd, wiarę w siebie i radość życia.
Czternaście lat później
– Moja choroba została wykryta dość szybko. Podczas konsultacji onkologicznej pani doktor w pierwszym zdaniu poinformowała mnie, że mam raka, a w drugim, co mnie czeka. Zrobiła to w niespełna minutę, mówiąc podniesionym głosem – opowiada doktor Iwona, lekarz dermatolog, u której kilka lat temu zdiagnozowano raka piersi. – Stałam wtedy grzecznie jak uczniak, a po wyjściu z gabinetu poryczałam się jak dziecko. Szukałam jakiegoś miejsca, żeby usiąść, bo miałam miękkie nogi. Już w gabinecie myślałam, że się przewrócę – wspomina. Była przestraszona, osamotniona, czuła się winna, że jest chora. Do tej pory, kiedy przywołuje tamte wspomnienia, ma w oczach łzy. – Ale to chyba tak jest z chorobami onkologicznymi… – zamyśla się na chwilę. – Kiedy zapytałam, czy trzeba usuwać całą pierś, natychmiast dostałam odpowiedź karcącym tonem: „co pani sobie wyobraża, przecież to duże” – opowiada.
Rozmawiając później z innymi pacjentkami, dowiedziała się, że sposób komunikowania się pani doktor chirurg onkolog jest właśnie taki. – Taki ma styl pracy – mówiły jedne. – Ma taki sposób reakcji i taką zmienność emocjonalną – komentowały inne. Z czego wynikała taka agresja? – Nie wiem. Większość pacjentek uważała, że ma taki styl bycia – odpowiada doktor Iwona. Wszystkie w ten sposób były informowane o chorobie i planach leczenia. Czy miała pani jeszcze kontakt z tą lekarką? – Na szczęście nie. Udało się zmienić datę zabiegu i operował mnie ktoś inny – wyjaśnia. Nie miała pani odwagi zapytać, dlaczego pani doktor mówi podniesionym głosem? – Nie, stałam tam przestraszona i bezsilna. Nie byłam w stanie się bronić. Dla mnie to był wyrok oznaczający koniec życia. I jeszcze ogłoszony w tak okrutny sposób… – mówi, a do oczu napływają łzy. – Kiedy dowiedziałam się o chorobie, zapomniałam, że jestem lekarzem. Stałam się pacjentem – przestraszonym, oczekującym wsparcia i pomocy – opowiada.
Z szeregu wystąp
– Specyfiką niektórych oddziałów, także tego, na którym byłam leczona, jest praktykowanie pewnych procedur, które według mnie upokarzają pacjenta – uważa doktor Iwona. I opisuje jedną z nich. Raz w tygodniu pan profesor bada wszystkie pacjentki. O jednej, wyznaczonej godzinie kobiety stawiają się przed gabinetem zabiegowym. I kolejno, po kilka, wchodzą do środka. Obnażają się do pasa i czekają. Naprzeciwko stoi zespół piętnastu chirurgów, na środku pan profesor. Wywołana pacjentka podchodzi do niego, a on wykonuje kilka uciśnięć dłonią i bada pierś. – To było bardzo upokarzające. Długo unikałam wejścia do gabinetu i udało mi się przeczekać do samego końca, by nie wchodzić tam w większej grupie. Stanęłam przed szeregiem jedynie z pacjentką, z którą dzieliłam salę – opowiada. I dodaje, że tak nie powinno być. Przebrnęła przez tę procedurę, z nadzieją czekając na leczenie.
W końcu nadszedł dzień operacji. Wykonano mastektomię. Potem założono ekspanderoprotezę. – Była trochę za duża w stosunku do wielkości mojej piersi, więc na wizytach kontrolnych cały czas o tym mówiłam i prosiłam, żeby docelowa proteza była odpowiednio mniejsza – opowiada. Pojawił się też problem nieszczelności, wyciekało wypełnienie, więc co tydzień jeździła na uzupełnienia. – Poszłam też na konsultację do chirurga plastyka, by ocenił, czy obie piersi są równe. Chciałam mieć pewność, że nie przesadzam, nie panikuję. Potwierdził moje obawy, że ekspander rzeczywiście jest za duży, ale tak się często praktykuje, aby wytworzyć odpowiednią kieszeń między mięśniem a żebrami, jednocześnie uspokoił mnie, że na pewno proteza docelowa będzie w odpowiednim rozmiarze – wspomina.
Mistrz rekonstrukcji
Przed drugą operacją lekarz prowadzący dokładnie wymierzył pierś i określił rozmiar protezy. – Robił to w dużym skupieniu, widać było, że zależy mu na dobrym efekcie końcowym. Ale do zabiegowego wpadł lekarz operator, który w pół minuty dopasował jej docelowy rozmiar. Machał rękami i uciszał mnie, kiedy próbowałam powiedzieć, że ta wybrana przez niego proteza będzie za duża. „Cicho, cicho, cicho” – mówił. I wybiegł. Widziałam skonfundowanie prowadzącego, ale widocznie uznał operatora za lekarza lepszego i bardziej doświadczonego, więc przystał na jego wybór – opowiada doktor Iwona. Wykonano operację. – Pierwsze, co usłyszała od pielęgniarek i lekarza dyżurnego przy zmianie opatrunku, to… „co on pani założył?”. Dostałam protezę, która jest dwa numery za duża… – wspomina. Chirurgicznie rekonstrukcję wykonano w zakresie normy. Nic się nie wikłało, wszystko się wgoiło.
– Ale jest, tylko i aż, źle dobrana proteza. Rekonstrukcję wykonuje się po to, żeby kobieta, która w wyniku choroby onkologicznej straciła pierś, nie czuła się okaleczona, zdeformowana. Kiedy rekonstrukcja jest zrobiona tak jak u mnie, to leczenie nie jest dobre – ocenia. Kiedy poszła do lekarza operatora, żeby powiedzieć, że czuje się przez niego poszkodowana i uważa, że popełnił błąd w sztuce, odpowiedział: – Jak pani przytyje, to się wyrówna i będzie wszystko dobrze. Usłyszała też, że wymiana protezy na mniejszą to już dużo prostsza operacja i może się jej poddać, jeśli tak bardzo przeszkadza jej to, co ma obecnie. I znowu poczuła tę ogromną bezsilność i straszne osamotnienie w walce z chorobą. – Czułam się tak skrzywdzona, że nie miałam siły na pretensje czy jakąkolwiek walkę. Wyszłam z gabinetu z wielkim żalem i poczuciem krzywdy. Tym większym, gdyż wiem, że można było tego uniknąć – zaznacza.
Pyszna medycyna
Doktor Iwona ma poczucie krzywdy, ale – jak sama mówi – musi jakoś z tym żyć. To wszystko zdarzyło się już jakiś czas temu, ale kiedy opowiada o tych wydarzeniach, nie jest w stanie powstrzymać łez. – Pan doktor nie słuchał moich wątpliwości, zrobił, co chciał. Pacjent onkologiczny jest tak przestraszony i zagubiony, że nie myśli racjonalnie. Poddaje się decyzjom lekarzy, ufając, że wiedzą najlepiej. Nie pracuję od wczoraj w zawodzie i widziałam już różne zachowania. Zdaję sobie sprawę, że człowiek czasem zachowuje się różnie. Ale na takich oddziałach jest taśma, a lekarze przy niej pracują. Wiem, że pan doktor jest doświadczony i uchodzi za utalentowanego operatora, ale niestety sam siebie chyba nie weryfikuje. Efekt tego widzę codziennie: kiedy rano szykuję się do pracy i każdego wieczoru, kiedy kładę się spać. Jest we mnie bardzo dużo żalu i złości. Mam poczucie krzywdy. Moje leczenie zakończyło się asymetrią – mówi.
Czy przyjdzie taki dzień, kiedy złe emocje miną? – Mam nadzieję, bardzo bym tego chciała. Starałam się zapomnieć, nie chcę żyć z poczuciem krzywdy, ale to wraca… Do głowy mi nie przyszło, że ktoś mi założy o dwa numery za dużą protezę. Jako lekarz ufałam swoim kolegom lekarzom – dodaje, ocierając łzy. – Jestem ofiarą pychy w medycynie i to mnie bardzo boli. Myślałam, że dzięki rekonstrukcji zamknę ten trudny rozdział w moim życiu. Rany się zabliźniły, ale ta we mnie wciąż jest otwarta – dodaje na zakończenie naszej rozmowy.
Marta Jakubiak