17 maja 2024

Rikai dekimasen (felieton)

W domu mojej koleżanki pękła kiedyś rura. Przyjechał hydraulik. Okazało się, że nie wystarczy Rury załatać albo wymienić na inną – sprawa wymagała poważniejszego remontu. „Dlaczego?” – spytała koleżanka.

Foto: pixabay.com

Fachowiec zaczął swój długi hydrauliczny wywód pełen specjalistycznych, skomplikowanych pojęć, znanych jemu, a zupełnie obcych mojej koleżance. Przekonywał o konieczności remontu przez kilka minut – wyłuszczył wszystkie argumenty dokładnie i w jego mniemaniu zupełnie jasno.

– Rikai dekimasen – przerwała mu koleżanka.

– Słucham?

– Jak pan zacznie mówić do mnie zrozumiale, to ja do pana też.

Hydraulik nie wiedział, że rozmawia z absolwentką japonistyki. „Rikai dekimasen” oznacza po japońsku „Nic nie rozumiem”.

W warsztatach samochodowych często czuję się jak moja koleżanka. Nie jestem fanem motoryzacji, podzielam pogląd jednego z moich uczelnianych wykładowców, który twierdził, że jest dla niego cudem, gdy samochód jedzie, kiedy koń go nie ciągnie.

Mechanicy samochodowi jednak tego nie wiedzą i mówią do mnie o sworzniu wahacza. Specjaliści od instalacji sanitarnych tłumaczą, że problem jest z dopustem wody (który najbardziej kojarzy mi się z dopustem bożym).

Gazownicy, księgowi, agenci ubezpieczeniowi, czasem nawet fryzjerzy – mam wrażenie, że wszystkim im zdarza się mówić do mnie po japońsku. Używają sformułowań, które w ich zawodowym świecie są w pełni zrozumiałe, a dla mnie brzmią egzotycznie i obco. Mogę tylko domyślać się, o co chodzi. Czasem moje intuicje są trafne, prawdopodobnie częściej – zupełnie nie.

Ci wszyscy ludzie nie mają złej woli. Dotyka ich przypadłość nazywana „klątwą wiedzy”, którą opisał Steven Pinker. To kanadyjsko-amerykański psycholog i językoznawca pracujący na Uniwersytecie Harvarda. Jego publikacje popularnonaukowe ukazują się w wielomilionowych nakładach.

Wydaną w 2014 r. książkę „Piękny styl” poświęcił temu, jak komunikować się elegancko i zrozumiale. Opisał zjawiska, które w takiej komunikacji pomagają, a które stoją jej na drodze. Jedno z takich (stojących na przeszkodzie dobrej komunikacji) zjawisk to wspomniana przeze mnie klątwa wiedzy.

Cierpimy na nią, gdy nie potrafimy wyobrazić sobie, jak to jest, gdy ktoś nie wie tego, co wiemy my. Oddajmy głos Pinkerowi:

„Klątwa wiedzy najlepiej wyjaśnia, dlaczego dobrzy ludzie marnie piszą. Autorowi po prostu nie przychodzi do głowy, że czytelnicy nie wiedzą tego, co on – że nie opanowali języka jego cechu, że nie potrafią odgadnąć brakujących kroków, które autorowi wydają się zbyt oczywiste. (…) Dlatego piszący nie zadaje sobie trudu, żeby wyjaśnić żargon zawodowy, wyłożyć logikę opisywanych zjawisk albo podać niezbędne szczegóły”.

Czy może być tak, że i w medycynie dotyka nas klątwa wiedzy? Czy zdarza się, że cierpi na nią na przykład niejeden ortopeda, który próbuje tłumaczyć dermatologowi czy internistce problemy związane z protezoplastyką stawu kolanowego? A może i my, anestezjolodzy, rozmawiając z chirurgami czy laryngologami, uznajemy, że zupełnie oczywiste jest, co oznacza, że zmieniliśmy tryb wentylacji z BiLevel na CPAP i że chory nie odpowiedział na manewr rekrutacyjny, za to CVVHDF Ci-Ca udało się zakończyć?

Co jeszcze ważniejsze i chyba bardziej prawdopodobne – może od klątwy nie umiemy się uwolnić, gdy rozmawiamy z pacjentami bądź ich rodzinami? Czy wiemy, czego oni nie wiedzą? Postanowiłem zrobić badanie. Nobla za nie raczej nie wezmę – badanie było nierandomizowane, niezaślepione i niewielkie. Wyniki wydają mi się jednak na tyle istotne, że niniejszym publikuję je na łamach „Gazety Lekarskiej”.

Napisałem do dziesięciorga znajomych, którzy nie mają wykształcenia medycznego. Grupa badana składała się z adwokatki, przedsiębiorczyni, programisty, właściciela agencji marketingowej, trojga reporterów, dziennikarki ekonomicznej, dyrektorki przedszkola, scenarzystki filmowej. Najmłodsza osoba miała trzydzieści cztery lata, najstarsza czterdzieści pięć. Wszyscy mieli wyższe wykształcenie.

Wybrałem dziesięć medycznych wyrażeń – laparoskopia, sedacja, obrzęk płuc, wentylacja, beta-bloker, neuroinfekcja, koronarografia, przytarczyce, ostry brzuch, angio-CT. Poprosiłem, żeby każdy i każda z pytanych odpowiedzieli, ile z tych wyrażeń znają i rozumieją. Trochę martwiłem się, że test będzie zbyt prosty – wydawało mi się, że wybrane przeze mnie sformułowania są powszechnie zrozumiałe.

Oto liczba prawidłowych wskazań: 3/10, 6/10, 0/10 („niektóre słowa znam, ale co oznaczają – nie wiem”), 3/10, 6/10, 3/10, 5/10, 2/10, 4/10, 3/10. Nikt nie wiedział, co to jest neuroinfekcja. Jedna osoba wiedziała, co to przytarczyce. Ci, którzy twierdzili, że wiedzą, czym jest obrzęk płuc, dopytywani zazwyczaj odpowiadali nieprawidłowo.

Odpowiedzi, że laparoskopia „to jest chyba ten laser, co nim można wyciąć, nie tnąc jakoś bardzo” nie zaliczyłem. „Chyba mało jak na dziecko lekarza” – skomentowała jedna z pytanych osób. „Weź jeszcze poprawkę na to, że ludzie mówią, że wiedzą, ale faktycznie nie wiedzą” – prawdopodobnie słusznie zauważyła inna.

Największą liczbę właściwych wskazań uzyskało słowo „wentylacja” – po pandemii COVID-19 taki wynik nie dziwi. Średnia poprawnych odpowiedzi wyniosła 3,5/10. Założyć więc mogę roboczo, że gdy mówię medycznym językiem do moich znajomych, to rozumieją oni co trzecie z wypowiadanych przeze mnie słów. Pozostałe to dla nich biały szum. Odpowiednik sworznia wahacza. Rikai dekimasen.

Cierpię więc na klątwę wiedzy, cierpi pewnie każdy i każda z nas, lekarzy i lekarek. Moją grupę badaną stanowiły osoby wykształcone, z dużym kapitałem kulturowym. W naszej pracy zawodowej tacy pacjenci nie są jedynymi. Być może ci gorzej wykształceni rozumieją z lekarskiego żargonu jeszcze mniej niż co trzecie słowo.

To nie nasza zła wola, że mówimy tak, jak mówimy – pisze Steven Pinker. Klątwa wiedzy jest naturalnym i powszechnym zjawiskiem psychologicznym, z którym jednak trzeba walczyć. „Jest groźna i podstępna. Niczym pijak, który jest zbyt odurzony, aby zdawać sobie sprawę, że nie może prowadzić samochodu, nie zauważamy tej klątwy, ponieważ ona sama nam to uniemożliwia. Ta ślepota przeszkadza nam w każdym akcie komunikacji” – czytamy w „Pięknym stylu”.

Pinker pisze, że w przezwyciężeniu klątwy nie działa tradycyjna rada, aby pamiętać o odbiorcy. Wykonując nasz zawód choćby przez kilka lat, przesiąkamy medycznym żargonem tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie zwizualizować sobie tego, jak to jest tego żargonu nie znać. Pamiętam mój pierwszy wykład z anatomii na studiach lekarskich.

Prof. Bogdan Ciszek przyniósł na niego książkę telefoniczną. Powiedział, że po zakończeniu studiów będziemy znać tyle nowych słów, ile jest pozycji w tej książce. Mamy w głowie książkę telefoniczną, nasz niemedyczny rozmówca jej nie ma. Nasz mózg tego stanu wyobrazić sobie nie potrafi. Jest jak kiszony ogórek, którego odkisić już nie sposób. Można się zaszyć na odludziu, można porzucić praktykę zawodową, można wyjechać za granicę. Nie da się jednak odlekarzyć swojego mózgu.

Pinker radzi: „Zaskakująco dużej części fachowego żargonu można pozbyć się bez żadnej szkody. Naukowiec, który zrezygnuje z pojęcia mysi model na rzecz terminu szczury i myszy, nie będzie potrzebował więcej miejsca na stronie, a jego artykuł nie stanie się przez to mniej naukowy. Rozważania filozofów są równie ścisłe i rygorystyczne, kiedy ich autorzy rezygnują ze zwrotów łacińskich takich jak nihil obstat, inter alia”.  

Autor zwraca uwagę na jeszcze jedno – czasem chodzi o to, żeby dodać sobie powagi: „Możemy mieć opory przed przejściem na zwyczajny język. W ten sposób moglibyśmy zdradzić pozostałym członkom naszego klubu (czyli np. innym lekarzom – przyp. JS) straszliwą prawdę – że nadal jesteśmy żół todzi obami, nowicjuszami, początkującymi. A jeśli czytelnicy (czy pacjenci – przyp. JS) znają specjalistyczny język, to mogą odebrać nasze wyjaśnienia jako obraźliwe dla ich inteligencji. Wolimy narazić się na ryzyko, że zamieszamy czytelnikom w głowach, ale przynajmniej będziemy sprawiali wrażenie wyrafinowanych ekspertów, niż tłumaczyć im sprawy oczywiste, wychodząc na ludzi naiwnych bądź traktujących innych z góry”.

Zakładać, że rozmówca wie raczej za mało niż za dużo – oto rada, z którą zostawia nas Steven Pinker. Duża część lekarskiej pracy to rozmawianie z ludźmi – tłumaczenie tym, którzy nie mają naszej wiedzy, meandrów ludzkiej fizjologii i chorobowości. To również przekazywanie pacjentom zaleceń, a przecież chcielibyśmy, żeby przestrzegali ich rzetelnie i dokładnie.

Jeśli chcemy więc nasz zawód wykonywać skuteczniej, powinniśmy przyznać – każdego i każdą z nas dotyka klątwa wiedzy. Do ludzi musimy więc mówić prosto. Jeszcze prościej. Najprościej jak się da.

Jakub Sieczko, anestezjolog

Napisz do autora: sieczko.gazetalekarska@gmail.com