Spór o chleb i godność. 100 lat samorządności lekarskiej w Polsce
W dwudziestoleciu międzywojennym weterynarzowi oferowano pensję 180 zł miesięcznie, pisarza gmina była skłonna zatrudnić za 150 zł, a lekarzowi za pracę w ubezpieczalni społecznej płacono 60 zł, co stanowiło na te czasy połowę wynagrodzenia woźnego – pisze Lucyna Krysiak.
W 1934 r. samorząd lekarski w Polsce wszedł w zupełnie nową fazę działalności. Stało się tak za sprawą zmian, jakie zaszły w rządzie, wprowadzeniem instytucji lekarza domowego i pogłębiającego się kryzysu na rynku pracy.
W najgorszej sytuacji znaleźli się lekarze, którzy podpisali umowy z ubezpieczalnią społeczną (30 proc.), przez co byli na jej „garnuszku”, ale szybko dołączyli do nich także medycy zatrudnieni przez instytucje rządowe i samorządowe. Ich wynagrodzenie stanowiło procent od wpływów ze składek ubezpieczeniowych (10-12 proc.), które wobec rosnącego bezrobocia ciągle malały.
W związku z kryzysem likwidowano przychodnie zdrowia, a pacjentów leczonych na ubezpieczalnię odsyłano do prywatnych gabinetów, których liczba także drastycznie spadała. Dla samorządu lekarskiego w tym czasie priorytetem były działania na rzecz poprawy dramatycznej sytuacji materialnej lekarzy i choć miały one różnoraki skutek, wierzono, że w końcu lekarzom będzie żyło się lepiej.
Pod górkę
W 1934 r. tekę ministra pracy i opieki społecznej, któremu podlegała służba zdrowia, objął Jerzy Paciorkowski. Nie był lekarzem i od początku nieprzychylnie odnosił się do problemów tej grupy zawodowej. Powszechnie uchodził on za osobę do załatwiania tzw. spraw niewygodnych, a w tym czasie takimi były m.in. żenująco niskie wynagrodzenia lekarzy domowych i obowiązek odbywania stażu na wsiach oraz brak środków na finansowanie tego przedsięwzięcia.
Zastąpił generała Stefana Hubickiego, powszechnie szanowanego lekarza i reformatora, który oprócz pełnionych stanowisk rządowych (w 1929 r. był wiceministrem pracy i opieki społecznej, a w 1930 r. ministrem tego resortu), aktywnie działał w samorządzie lekarskim (w latach 1929-1931 przewodniczący Sądu Naczelnej Izby Lekarskiej III kadencji) i doskonale rozumiał problemy lekarzy. Rządy nowego ministra przypadły na początek V kadencji samorządu lekarskiego, a więc na czas wyborów do rad okręgowych izb lekarskich i konstytuowania się ich zarządów oraz ustanowienia nowego prezesa, jego zastępców i członków NIL.
W czerwcu 1935 r. po odejściu Witolda Chodźki prezesem NIL został prof. Mieczysław Michałowicz, pediatra znany w środowisku nie tylko jako działacz samorządowy, ale i polityk (w latach 1935-1938 był senatorem). Jego zastępcami zostali: prof. Władysław Stryjeński i prof. Ludwik Władysław Szejnach (w 1918 r. kierownik Ministerstwa Zdrowia Publicznego w rządzie przejściowym, później prezes Warszawsko-Białostockiej Izby Lekarskiej) oraz Adam Huszcza, lekarz wojskowy w stopniu pułkownika, w V kadencji sekretarz NIL.
Po likwidacji kas chorych i powołaniu w ich miejsce ubezpieczalni społecznych, w ramach których działali lekarze domowi, samorząd lekarski liczył, że może nie od razu, ale z czasem powstaną dla nich nowe miejsca pracy, konkurencyjny rynek usług medycznych, zmieni się system kształcenia i stworzy bardziej przyjazny klimat dla ich rozwoju zawodowego. Mieczysław Michałowicz i grupa samorządowców z nim związana zabiegali o to, aby lekarze mieli wpływ na politykę zdrowotną państwa oraz kierunek i zakres przeprowadzanych reform. Użyli wszelkich wpływów, aby przedstawicieli swojego środowiska wprowadzić do sejmu i senatu, tworząc lekarskie lobby.
Prof. Michałowicz przewodniczył pięcioosobowej grupie senatorów (na czele dziewięcioosobowej grupy posłów stanął dr Marian Dehnel, także polityk, wcześniej działacz niepodległościowy związany z PPS i Legionami Polskimi) i spotykał się z nimi w NIL. Podczas tych spotkań wspólnie opracowywano i opiniowano dokumenty dotyczące opieki zdrowotnej, które później przedstawiano podczas obrad komisji problemowych w sejmie i senacie. Postulowano urealnienie i regulacje płac, tworzenie miejsc pracy dla lekarzy (budowę szpitali, przychodni, miejskich ambulatoriów), otwieranie gminnych i rejonowych ośrodków zdrowia.
Wyzysk
Kierunek działań samorządu lekarskiego był więc jasno wytyczony, jednak wobec niewydolności budżetowej państwa i oporu ówczesnego ministra pracy i opieki społecznej inicjatywy te nie zdołały się przebić. Zaczęła upadać prywatna praktyka lekarska, zaostrzały się restrykcje płacowe, nie było też perspektyw, jeśli chodzi o kształcenie młodych kadr.
Prof. Michałowicz znany był z tego, że w sporach z politykami „o chleb dla Judyma”, jak to określił Zygmunt Wiśniewski w swojej książce pt. „Lekarze i Izby Lekarskie w Drugiej Rzeczypospolitej”, był bezkompromisowy. Często mówiąc o trudnej sytuacji środowiska medycznego, używał dosadnych słów i porównań, odnosząc się… do koni. Mówił, że gdyby lekarz zarabiał przynajmniej tyle, ile kosztuje utrzymanie konia, miałby się lepiej, bo to, co zarabia obecnie, nie wystarcza nawet na wyżywienie kucyka.
W 1937 r. przemawiając w senacie podczas jednej z debat budżetowych, przytoczył ogłoszenia o pracę, w których weterynarzowi oferowano pensję 180 zł miesięcznie, pisarza gmina była skłonna zatrudnić za 150 zł za miesiąc, a lekarzowi oferowano 60 zł miesięcznie, co stanowiło na te czasy połowę pensji woźnego. Jednak – jak podkreślał prof. Michałowicz – samorządowi lekarskiemu nie chodziło tylko o wynagrodzenia, ale o zafałszowany przez ówczesny rząd obraz sytuacji w ochronie zdrowia i miejsca, jakie w tym systemie zajmowali lekarze.
Aby ukryć nieudolność i głębokie niedofinansowanie, rząd głosił wszem i wobec, że w Polsce jest za dużo lekarzy i dlatego trudno ich utrzymać. W 1935 r. w Polsce było 12 427 lekarzy – jeden przypadał na 2800 mieszkańców, podczas gdy w Czechosłowacji i w Niemczech na jednego lekarza przypadało 1350 mieszkańców. Prawda była taka, że w przedwojennej Polsce w przeliczeniu na liczbę mieszkańców było o połowę lekarzy za mało i choć wszyscy o tym wiedzieli, rząd uparcie stał przy swoim.
Wprawdzie w dużych aglomeracjach notowano nadmiar lekarzy, ale w małych miejscowościach i na wsiach opieka zdrowotna praktycznie nie istniała. Wydziały lekarskie pięciu polskich uniwersytetów kształciły rocznie 600 lekarzy. Jak udowadniał wówczas dr Edward Hanke, członek NIL w V kadencji, wywodzący się z Izby Śląskiej Lekarskiej, aby dorównać standardom europejskim, należałoby kształcić rocznie o 235 studentów więcej. Ale w ówczesnych warunkach było to niemożliwe.
Przymusowy staż wiejski
Chcąc ratować sytuację braku lekarzy na wsiach, władze zaoferowały im 250 posad za 200 zł miesięcznie. Oferta spotkała się z krytyką samorządu lekarskiego. Lekarz, który ją przyjął, nie miał zapewnionego dachu nad głową, a za 200 zł nie był w stanie wynająć mieszkania i się wyżywić, nie mówiąc już o kupnie książek, by móc się dokształcać.
Prof. Michałowicz podczas dyskusji w senacie na temat budżetu w 1938 r. w ostrych słowach ustosunkował się do tej propozycji: „W błędzie są ci, którzy sądzą, że opieka zdrowotna może się opierać tylko na człowieku, musi być zbudowana infrastruktura, która im będzie służyć”. Miał na myśli domy dla lekarzy, pielęgniarek i położnych, ośrodki zdrowia, szpitale. W 1937 r. w Polsce funkcjonowało 677 szpitali z blisko 75 tys. łóżek – to dwukrotnie mniej, przeliczając na jednego mieszkańca, niż przewidywały normy europejskie.
W tamtych czasach utrzymanie większości szpitali i ośrodków zdrowia było zadaniem samorządów terytorialnych, niestety pobierane podatki w panującym kryzysie nie wystarczały na pokrycie kosztów funkcjonowania placówek medycznych. Istniała konieczność wspomagania się budżetem centralnym, w praktyce jednak takie wsparcie nie istniało. Prof. Michałowicz wytknął rządzącym, że nie zatroszczyli się o zabezpieczenie budżetów samorządowych na sfinansowanie osiedlania się lekarzy na wsiach.
Skrytykował też nowelizację rozporządzenia Prezydenta RP z 1932 r. o praktyce lekarskiej, które nakładało na młodych lekarzy obowiązek odbycia dwuletniego stażu wiejskiego, co warunkowało otrzymanie od izby lekarskiej prawa wykonywania zawodu. Te nakazy pracy dla młodych lekarzy przelały szalę goryczy i ujawniły podstępną politykę rządu wobec lekarzy, która polegała na redukcji zatrudnienia, nakładania na nich nowych obowiązków i ustalania wynagrodzenia zależnego od wpływów ze składek. Ten stan utrzymał się do wybuchu II wojny światowej.
Lucyna Krysiak
Źródło: Zygmunt Wiśniewski, „Lekarze i izby lekarskie w drugiej Rzeczypospolitej”
Komentarz
Mój ojciec Marian Ciećkiewicz, internista i lekarz sądowy, przed wojną był członkiem Naczelnej Izby Lekarskiej V kadencji i działał w tych strukturach aż do likwidacji izb po wojnie.
Z tego co pamiętam z rozmów na temat wydarzeń dotyczących tamtego okresu, podchodził do nich z optymizmem. Uważał, że w kilku ostatnich latach przed wojną pozycja samorządu lekarskiego była już ugruntowana. Świadczy o tym fakt, że w sporze lekarzy o płace z ubezpieczalniami władze państwowe jako arbitra wyznaczyły Naczelną Izbę Lekarską.
Od tej pory lekarze zaczęli lepiej zarabiać i choć nie był to spektakularny wzrost wynagrodzeń, to umocnił wśród nich przekonanie, że samorząd lekarski broni ich interesów. Nie należy zapominać, że w 1934 r. weszła nowa ustawa o izbach lekarskich, która zachowując uprawnienia okręgowych izb lekarskich, wzmocniła koordynacyjną i decyzyjną rolę NIL oraz stworzyła podstawę do wzmocnienia roli sądów izb lekarskich. Ojciec wspominał też o tym, jak cenne było przyjęcie przez Radę NIL V kadencji „Kodeksu deontologii lekarskiej”, co usankcjonowało pozycję lekarskich sądów sumienia.
Jan Ciećkiewicz, członek Ośrodka Historycznego NIL