Stan rzeczy
Muzeum Narodowe w Warszawie obchodzi 160. rocznicę powstania. Po kilku latach personalnych przepychanek i nieco gorszej passie, wróciły na afisz galerii propozycje przyciągające tłumy zwiedzających – pisze Jarosław Wanecki.
Wielopokoleniowa kolejka do kas pokazuje, jak bardzo wszyscy tęsknimy za normalnością, uciekając w świat sztuki przed złą wróżbą jutra.
Obok niewymagających reklamy stałych wystaw malarstwa polskiego i udostępnionej pół wieku temu ekspozycji z nubijskiego miasta Faras, po raz pierwszy MNW pokazało czternaście świeżo zakupionych prac Marca Chagalla. Ponad wszystko jednak, do połowy października, warto znaleźć kilka godzin wolnego czasu, aby doświadczyć naprawdę imponującego i ciekawie zaaranżowanego zbioru dzieł Witkacego.
Pośród dziesiątek portretów z zakopiańskiej pracowni artysty, moją uwagę przykuł, zabawny z pozoru, „projekt porozumienia się p. Bagińskiej z Witkiewiczem w celu wznowienia normalnych stosunków towarzysko-telefonicznych”. Odręcznie spisana umowa, na niewielkiej pożółkłej kartce, zawiera paragrafy o nierobieniu sobie „żadnych świństw” między kontrahentami oraz unikania „osobistych aluzji i żarcików”. Prosty przepis consensu z lat międzywojennych mógłby doskonale sprawdzić się na polu szeroko pojmowanej etyki zawodów lekarskich i modnej ostatnio medycyny narracyjnej.
Jak widać, w otoczeniu dzieł sztuki także trudno oderwać się od refleksji na temat „normalnych stosunków towarzysko-telefonicznych”. Dlatego warto było, po witkiewiczowskim koktajlu barw, form i wizji, zejść piętro niżej. W bocznej sali muzealnej, przy okazji jubileuszu, postanowiono zaprezentować przedmioty zalegające w magazynach, grupując je według rytmu dnia i nocy. Kuratorzy wystawy „Stan rzeczy” zachęcają do konfrontacji artefaktów pochodzących z różnych epok, kultur i stron świata, które służyły dawniej w codziennym życiu. W niewielkim katalogu można znaleźć prosty klucz wystawienniczego układu, wychodzący z założenia, że nasze podstawowe potrzeby nie zmieniły się od czasów narodzin cywilizacji.
Budzimy się, zaspakajamy fizjologiczne potrzeby, myjemy, ubieramy, pracujemy, bawimy w towarzystwie, komunikując się z nim na różne sposoby. Potrzebujemy do tego urządzeń, ubrań, gier, zastawy stołowej, oświetlenia i przekaźników informacji. Oczywiście nie posługujemy się już maszyną do pisania, ale klawiatura laptopa pełni przecież tę samą funkcję. Są jednak rzeczy o niejasnej współcześnie użyteczności i tajemniczych nazwach. Konia z rzędem temu, kto wie, do czego służyły: zograskop, lizeska, atenka, paź, bużuarek, trembleska czy kraszuarka. Nawet Witkacy nie używał weriery, służącej do schładzania kieliszków.
„Stan rzeczy” to według warszawskich historyków sztuki opowieść o muzealnych zasobach, dbałości o zabytkowe starocie oraz pamięci i wiedzy o przedmiotach z przeszłości. Łatwo stąd wywieść naturalnie nasuwające się pytania. Czy wciąż zmieniające się wokół nas rzeczy poprawiają także „stosunki towarzysko-telefoniczne między kontrahentami”?
Czy zastąpienie słoja na pijawki (których tylko we Francji zużywano w drugiej połowie XIX w. ponad miliard rocznie) suplementami diety pozwala na „uwalnianie złej krwi” i pozbycie się dolegliwości trawiących naszych pacjentów? Czy z barokowej apteczki można wyjąć skuteczne lekarstwo na polaryzację umysłów i światów? Czy przez monokl, przechowywany w skórzanym etui widać więcej wspólnych spraw do załatwienia? Czym zastąpić balowy karnet, by zatańczyć jak nikt dotąd?
Po wejściu i przed wyjściem z wystawy spojrzałem na ręczne lustro pochodzące z Egiptu. Nowe Państwo. XVIII dynastia. Trzy, może cztery tysiące lat od wypolerowania miedzi, w której przeglądała się Wielka Małżonka Królewska. Zwykła rzecz. Spojrzeć w lustro, zanim zrobi się aluzję o swoim kontrahencie…
Jarosław Wanecki, pediatra, felietonista