Wywiad lekar(s)ki: wszystko jest po coś (wideo)
O sile kobiecości, cenie macierzyństwa, zderzeniu ideałów z systemem i powrocie do zawodu po latach przerwy z Sylwią Jeż – mamą ośmiorga dzieci, certyfikowaną doradczynią laktacyjną i lekarką z pasją – rozmawia Maria Kłosińska.

Sierpień to miesiąc promocji karmienia piersią. Jesteś nie tylko lekarką z Dolnośląskiej Izby Lekarskiej z zamiłowaniem do dzielenia się wiedzą w zakresie laktacji, ale też mamą ośmiorga dzieci i babcią z ogromnym doświadczeniem życiowym i zawodowym.
Od razu muszę sprostować – pochodzę z rodziny warszawskiej od kilku pokoleń. Dokładnie dziesięć lat temu przeniosłam się do Wrocławia. Tam też dziś mieszkam, pracuję i należę do Dolnośląskiej Izby Lekarskiej.
A jakbyś miała jednym zdaniem powiedzieć, kim jesteś?
Czuję się bardzo bogato obdarowana przez życie tyloma doświadczeniami, że nie mogę tego zatrzymać dla siebie. Mam wewnętrzny przymus, by się tym dzielić, z nadzieją, że to komuś pomoże.
Podziel się więc, proszę. Od czego wszystko się zaczęło?
Decyzja o studiach medycznych była nietypowa, bo w rodzinie nie było lekarzy. Jestem córką inżynierów. Ale od dziecka czułam, że chcę być dla drugiego człowieka. Tuż przed majową maturą podjęłam decyzję, że idę na medycynę. Bez kursów, korepetycji. Dostałam się. I chociaż początkowo czułam się trochę obco, później, gdy zaczęły się zajęcia praktyczne, bardzo się wciągnęłam. Szczególnie zafascynowały mnie położnictwo i tematyka okołoporodowa.
I rzeczywiście, to zagadnienie przewija się przez całe Twoje życie.
Myślę, że właśnie dzięki tej wiedzy i doświadczeniu zdobytemu w kole naukowym miałam odwagę, żeby marzyć o dużej rodzinie. Wyszłam za mąż jeszcze na studiach, a w trakcie stażu podyplomowego urodziłam syna, potem córkę. I wtedy przyszła konfrontacja: jak pogodzić bycie mamą małych dzieci i zawód lekarza. Było bardzo trudno. Żeby zrobić specjalizację, trzeba było mieć etat albo robić to w ramach wolontariatu. A my mogliśmy liczyć tylko na siebie. Zrezygnowałam z pracy, bo mąż mógł nas utrzymać. Przez wiele lat żyliśmy w takim modelu.
Wychowałaś kolejne pokolenie dzieci, które staną się mężami i żonami. I pewnie dopiero teraz, jako babcia, wyraźniej widzisz sens tych wszystkich wyborów, tego, co się działo i co jest owocem dylematów, przed którymi stałaś?
Jako babcia mogę powiedzieć, że to czysty zysk. Wtedy, kiedy było naprawdę ciężko, towarzyszyło mi jedno pragnienie: żeby dobrze wychować dzieci, żeby przekazać im wartości, które sama dostałam. Czasem czułam się niedoceniona, niewidoczna. Ale wiedziałam, że to, co robię, ma sens. Wychowuję przyszłych obywateli, Polaków, ludzi. Zarażam ich wartościami, uczę empatii, odpowiedzialności. To była i jest moja misja.
W tamtych czasach nie było 800+. Nie miałaś umowy, nie byłaś na urlopie macierzyńskim, nie zarabiałaś.
Tak. To wszystko było wtedy poza systemem. Nie mogłam podjąć specjalizacji, bo nie mieliśmy środków na opiekunkę, nie mogliśmy liczyć na pomoc rodziny. A potem pojawiło się trzecie dziecko i podjęłam próbę powrotu do zawodu. Założyłam firmę, zaczęłam udzielać porad w tym, w czym byłam najlepsza, a moja wiedza była bardziej aktualna niż część zaleceń, które sama słyszałam w gabinetach. Ale firmę „zjadł” ZUS. Nie było mnie stać, by to pociągnąć dalej – znów wszystko się rozbijało o opiekę nad dziećmi i finanse.
I wtedy nadeszła ta największa próba – ósme dziecko.
Tak. Kuba urodził się z zespołem Downa. I wywrócił nasz świat do góry nogami. Najstarsze dzieci w okresie buntu, kredyt na dom, brak pomocy systemowej. Przyszedł moment depresji dla mnie i mojego męża. Dno. Ale to dno stało się odbiciem. Spotkałam wtedy Magdę Nehring-Gugulską, szefową Centrum Nauki o Laktacji. Spytała mnie: „Sylwia, co ty tu robisz? Przecież wykarmiłaś ośmioro, jesteś lekarzem!”.
Zdaje się, że to było nie tylko zawodowe, ale i osobiste przebudzenie?
Musiałam najpierw odnowić prawo wykonywania zawodu, co wiązało się ze stażem adaptacyjnym. Znowu wolontariat, znowu ogromny wysiłek całej rodziny. Ale zrobiłam to. I jeszcze więcej, bo zdobyłam polski CDL (certyfikat doradcy laktacyjnego) i międzynarodowy IBCLC. Ten drugi jest bardzo wymagający, co pięć lat trzeba odnawiać wiedzę, znać najnowsze badania. To nie jest formalność, a prawdziwe zobowiązanie.
Jak zmieniło się podejście do karmienia piersią?
Ogromnie. Kiedy karmiłam pierwsze dzieci, czułam się jak kosmitka. W szpitalu, gdzie odbywałam staż podyplomowy, słyszałam, że sześciomiesięczne dziecko już nie powinno być karmione piersią. W książeczkach zdrowia były zalecenia dotyczące butelek i marchwianki od czwartego miesiąca życia. Ale ja już wtedy miałam inną wiedzę, także dzięki kołu naukowemu, dzięki własnemu doświadczeniu.
I spotkałaś kogoś, kto Cię w tym wsparł?
To była położna w szpitalu na Żelaznej, pierwsza noc porodu. Zapytała: „A potem będziemy karmić, prawda?”. Odpowiedziałam, że mam nadzieję. A ona: „Dlaczego nie?”. To jedno zdanie zapadło mi w pamięć tak głęboko, że szłam z karmieniem jak czołg – mimo trudności. Dziś, kiedy wspieram matki, widzę, że to, co najważniejsze, to wesprzeć kobietę.
Ale dziś mamy szum informacyjny.
Kiedyś kobieta nie rodziła sama, miała wsparcie. Dziś mama wychodzi ze szpitala i często zostaje sama. Albo zalewają ją rady z internetu, i to czasem od osób bez wiedzy, bez doświadczenia. Mnie się to wszystko połączyło z misją. Po latach słuchania nieaktualnych zaleceń wiedziałam, że muszę zdobyć certyfikowaną wiedzę, żeby móc edukować innych. I robię to: uczę personel medyczny, rodziców, aktualizuję wiedzę.
Na przykład o lekach – to wciąż temat pełen mitów.
Tak. W ulotkach często jest napisane „nie stosować podczas karmienia”. Ale skąd lekarz ma wiedzieć, skoro na studiach miał trzy linijki o karmieniu piersią? Chcę, by każdy miał dostęp do rzetelnej informacji.
Z jednej strony mamy promocję mieszanek, z drugiej – nie promuje się naturalnego karmienia.
Tak. Dziecko z butelką jest standardem, pierś – gorsząca. Reklamy firm mieszankowych są wszędzie: aplikacje, gadżety, „aniołowie stróże”. A szkolenia medyczne? Często sponsorowane przez te same firmy. A mleko matki to żywa tkanka, zawierająca mikroRNA, wpływające na geny dziecka. To wiedza na poziomie Nagród Nobla. I my to bagatelizujemy.
A jak rozumiesz profesjonalizm w swojej pracy?
Nie jestem od „laktoterroru”. Dajemy wiedzę, a mama podejmuje świadomy wybór. Mówimy jasno: jeśli karmisz piersią, będzie taki efekt; jeśli butelką – inny; a jeśli sposobem mieszanym – jeszcze inny. Pomogę przy każdej z tych dróg, bo karmienie butelką też wymaga wiedzy: jak karmić, żeby dziecko się nie krztusiło, nie miało kolek, jak dobrać butelkę. To jest moją misją.
Jako konsultantka usłyszałam, że jestem „znachorką od cycków”. A tymczasem w Europie odbywają się co najmniej trzy duże konferencje o karmieniu piersią, składzie mleka, bankach mleka. Rok temu Nagroda Nobla dotyczyła badań mikroRNA, a my jako badacze pokarmu ludzkiego wiemy, że te cząstki występują w mleku ludzkim i dynamicznie monitorują konkretne miejsca w genomie – czy je uaktywnić, czy wyciszyć w danej sytuacji dziecka w odniesieniu do porodu, jaki przeszła matka. To znak, że pokarm matki to żywa tkanka, znacznie różniąca się od mieszanki. Mieszanka jest formą zastępczą, ale nigdy nie równa się z żywą tkanką. Chcę, żeby lekarze i specjaliści to rozumieli i szanowali. To nie kwestia przekonań, tylko wiedzy.
Wiedza o karmieniu poszła do przodu.
Tak. To jest kwestia wsparcia, a nie biologicznych ograniczeń. Kluczowe jest, żeby kobieta trafiła na kogoś, kto jej nie powie: „Nie da się”, tylko: „Spróbujemy, to możliwe”. I to zmienia wszystko.
Czego nauczyło Cię życie, czego nie ma w podręcznikach?
Że wszystko się przeplata. Dzieci nauczyły mnie cierpliwości, elastyczności, planowania. Tego doświadczenia nie da się przecenić. Dzięki niemu lepiej rozumiem pacjentki. I nie żałuję przerwy – dziś wracam z aktualną wiedzą, nie tą sprzed 20 lat. To, gdzie jestem, udało się dzięki zaangażowaniu mojego męża. Bez jego pomocy i wsparcia nie byłoby mnie tutaj. Jestem lekarką, ale przede wszystkim kobietą, żoną, mamą, babcią.
Pięknie to powiedziałaś – to szczęście, które nie jest emocją chwili, tylko stanem i składa się z różnych składowych. Radość czujemy nie wtedy, kiedy przeglądamy po kryjomu Facebooka, tylko kiedy dzielimy ją z innymi.
Mogę powiedzieć: jestem szczęśliwa. I nie rozumiem szczęścia jako ulotnej emocji. Dla mnie to stan, który powstaje z poczucia celu, satysfakcji i tej właśnie radości, o której mówisz – głębokiej, prawdziwej. Były momenty trudne, gdy potykałam się, przewracałam, bywało ciemno, czasem wydawało się, że ktoś nadepnął mi na gardło. Ale… jestem szczęśliwa. Dzięki dystansowi widzę, że wiele spraw, które wydawały się przypadkowe, ma sens. To obietnica: „wszystko jest po coś”. Nieważne, co się wydarzyło. Wszystko jest elementem trudnej układanki. A sekret tkwi w tym, co z tym zrobimy. Możemy się poddać lub się odbić. Ja wybrałam to drugie.
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 7-8/2025