Wyzwolenie
„W tym akcie maski znaczyć mają takich, co myśl swą ukrywają i nigdy jej nie stawią jasno, cudzą jest, czyli ich jest własną” – mówi Konrad w „Wyzwoleniu” Stanisława Wyspiańskiego. Szukając w tej zawiłej frazie sensów na dziś, budzi się we mnie smutne przekonanie, że nie zawsze wiemy, kto jest kim.

W ostatni dzień maja pojechałem do Gdańska, aby po półtora roku od premiery obejrzeć młodopolski mit w reżyserii Jana Klaty. Symboliczny wybór tytułu z okazji oddania dużej sceny Teatru Wybrzeże po generalnym remoncie związano w październiku 2023 r. z oczekiwaniem zmian polityczno-społecznych. W takim tonie pojawiły się również recenzje krytyków, którzy doszukiwali się za dramaturgicznymi maskami wizjonerstwa, nowego otwarcia i potrzeby zmiany. Tym razem było podobnie, ale maska, jak to maska, niespodziewanie się odwróciła.
Czy teatr powinien angażować do boju, a może raczej wyzwalać ze złudzeń? Dla dużej części widowni takie pytania nie istnieją. Chcą się przede wszystkim odprężyć, oglądając komedię, słuchać piosenek musicalowych czy arii operowych, bić brawo z całych sił i wstać na koniec, udowadniając samemu sobie, że warto było wydać pieniądze i poświęcić wieczorny czas. Chcą rozrywki, a zatem propozycja intelektualnej gry słów, odczytywanie kodów artystycznych, wypatrywanie sedna i wyciąganie wniosków w dyskusji po przedstawieniu zajmują tylko pasjonatów. Tak było i tym razem, tylko jeszcze bardziej…
Nie lubię pisać streszczeń. Skrót „Wyzwolenia” w translacji Jana Klaty jest dla mnie nie do przekalkowania, zwłaszcza że sam dramat, tworzony przez umierającego, rozgorączkowanego Wyspiańskiego, jest zbiorem myśli sprzecznych, bełkotliwych, niezrozumiałych i pokrętnych. Jeśli doda się do tego współczesne aluzje i łysych aktorów w kostiumie nagości, poruszających się w pokracznych pozach japońskiego tańca Butō, surową scenografię obitą blachą i zaskakujące efekty z płonącymi pochodniami, widowisko staje się gęste i duszne.
Całość jest na dokładkę teatrem w teatrze, co w ostatnim akcie pozwala odetchnąć i zdębieć jednocześnie, gdy „przede wszystkim trzeba tu odróżnić, co jest twoją myślą, a co moją”. A przecież w Konrada głowie toczy się wojna tak jak w głowach Konradów, którymi jesteśmy w kolejnym pokoleniu. Nieustanna walka o prawdę ma nas wyzwolić z traum stereotypów i mitologii przeznaczenia. W chocholim tańcu masek. W rozdarciu pół na pół.
W biało-czerwonym programie do gdańskiego spektaklu Klaty Radosław Paczocha podejmuje próby cząstkowych wyjaśnień, które stają się w moim odbiorze nowym zaciemnieniem. Czytam jednak jak urzeczony: „Nic – słowo, które wielokrotnie pada z ust bohaterów Wyspiańskiego i umożliwia poecie stworzenie wielu efektownych rymów męskich, jest jednocześnie słowem pełnym najboleśniejszych znaczeń, drapieżnie dobijającym się do polskiej świadomości.
Nic jest, jakżeby inaczej, nicością, nic jest bezruchem, snem, stagnacją, wielkim niczym jest nic. Jest stanem, z którego musimy się wybudzić, wyzwolić z pęt słowiańskiej bezpłodności i bylejakości. Nawet tak znane i często powtarzane zdanie: ‘Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo’. nawet takie zdanie dotknięte jest nicością. Dzieje się dużo, ale nie zależy to dużo od nikogo, więc tak jakby nic się nie wydarzyło”.
Na scenie liczonej dwudziestoma krokami wzdłuż i wszerz można zagrać wszystko, nawet narodowy dramat. Ale zaraz potem trzeba zdjąć kostium, zmyć makijaż i przyjąć rolę w farsie, która da lepsze pieniądze i popularność, wyzwalając z artystycznej biedy. Podobnie dzieje się poza teatrem. Nieustannie żyjemy w bańce liczonej procentami słupków sondażowych, wewnątrz której można powiedzieć wszystko, cytując najważniejsze nakazy lekarskiego kodeksu.
Ale zaraz potem przystosowujemy się, przyjmując rolę w farsie zdemoralizowanego systemu ochrony zdrowia, który pozwala na „robienie dobrej miny do złej gry” i „racjonalizację zysków”, wyzwalając z wyrzutów sumienia, że cokolwiek zależy od nas. I na koniec zdania najtrudniejsze: „Nienawiść jest potężniejsza niż miłość. Na nienawiść trzeba się zdobyć! Nienawidzimy się wzajem i to nie jest nasze najgorsze złe. Niemal to jest nasze najlepsze”. Czy to Polska właśnie?
Jarosław Wanecki
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 7-8/2025