Zdrowie w zawieszeniu. Rekonstrukcja rządu nie przyniosła przełomu
Zmiana na stanowisku ministra zdrowia miała być nowym otwarciem. Tymczasem zamiast przyspieszenia – stagnacja, a w tle narastające problemy finansowe i brak decyzji, które mogłyby ustabilizować system. Marazm kosztuje, a cena rośnie z każdym miesiącem.

Jolanta Sobierańska-Grenda za Izabelę Leszczynę. Doświadczona menedżerka szpitali samorządowych w miejsce polityczki, której doświadczenie nie pomogło w przebiciu się z problemami ochrony zdrowia. Mimo ciepłych słów, jakie Donald Tusk skierował pod adresem odwołanej minister, jej misja zakończyła się fiaskiem.
Symboliczne jest to, że ustawa o szpitalnictwie, z którą Leszczyna po raz pierwszy przyszła „na rząd” w listopadzie 2024 r., rozpoczęła etap parlamentarny dokładnie w momencie, gdy premier ogłaszał zmianę personalną w Ministerstwie Zdrowia.
Nieskuteczna minister, błędy premiera
Izabela Leszczyna popełniła wiele błędów, ale te najpoważniejsze – decydujące o sytuacji ochrony zdrowia – obciążają przede wszystkim premiera. – Nie potrafiłam przekonać premiera i moich kolegów do decyzji o podwyższeniu składki zdrowotnej – mówiła jesienią 2024 r. Izabela Leszczyna. To nieoczekiwanie szczere wyznanie ujawniło, że nie była w stanie przebić się z informacją, iż realna luka finansowa w systemie sięga 25–30 mld zł (stan na 2025 r.), a w kolejnym roku wzrośnie do blisko 50 mld zł.
Już w lipcu – jeszcze przed rekonstrukcją – komisje sejmowe oraz nowa Rada NFZ opiniowały plan finansowy na 2026 r. Tyle że rok 2025 NFZ realizuje na podstawie planu, który mimo pozytywnych opinii nie został zaakceptowany przez ministrów zdrowia i finansów. Izabela Leszczyna bagatelizowała to, twierdząc, że ministerialne podpisy stały się „fetyszem”. W przypadku planu na 2026 r. opinie rozłożyły się 2:1 – „za” były Komisja Finansów Publicznych i Rada NFZ, „przeciw” Komisja Zdrowia. Wynik ten nie oddaje jednak skali problemu. Już pobieżna analiza pokazuje, że bez znacznie większej niż zaplanowana dotacji z budżetu państwa plan jest niewykonalny.
Wiceminister Wojciech Konieczny zapewniał, że plan przygotowano „solidnie”, a dotacja rośnie o ponad 40 proc. To jednak klasyczny przykład „dobrej miny do złej gry”. Już w lipcu 2025 r. dotacja podmiotowa przekroczyła 23 mld zł – i wiadomo było, że to nie koniec wydatków budżetu państwa. Alternatywą byłoby wstrzymanie większości działań leczniczych w ostatnim kwartale, poza bardzo pilnymi. Plan na 2026 r. zakłada 26 mld zł dotacji, ale przy usztywnieniu finansów publicznych (reguła wydatkowa) zdobycie dodatkowych środków będzie coraz trudniejsze.
Na kursie kolizyjnym
Trzeba powiedzieć jasno: zmiana ministra nie przyniosła zmiany narracji na temat sposobów wyjścia z kryzysu. Wręcz przeciwnie – wypowiedzi Donalda Tuska z 23 lipca dowodzą, jak daleko na liście jego priorytetów znajduje się ochrona zdrowia. Dwa wątki z tego wystąpienia warto wypunktować, bo będą się one kłaść długim cieniem. Premier powiedział wprost: – Celem rządu będzie poprawa sytuacji pacjentów, nie lekarzy – podkreślając dodatkowo, że „na pewno” poprawa nie obejmie lekarzy.
Środowisko lekarskie zareagowało, nie kryjąc oburzenia, ale przede wszystkim rozczarowania. W wielu wypowiedziach podkreślano, że słowa premiera wpisują się w klimat wieloletniej nagonki na lekarzy, skutkującej wzrostem agresji ze strony pacjentów. Jej dramatyczne konsekwencje dotknęły w kwietniu dr. Tomasza Soleckiego. Rząd – mimo licznych obietnic po tej tragedii – zrobił niewiele. Wytyczne dla prokuratorów czy wzmocnienie kontaktów policji z izbami lekarskimi to za mało, by lekarze czuli się bezpieczni.
19 sierpnia rząd przyjął zapowiadany od maja projekt zmian w przepisach Kodeksu karnego i Kodeksu wykroczeń, zaostrzający kary dla osób dopuszczających się agresji wobec medyków (grożą też osobom zakłócającym porządek w placówkach ochrony zdrowia), to jednak również półśrodek, bo zaostrzenie kar niekoniecznie musi się przełożyć na zwiększenie bezpieczeństwa.
Premier, przeciwstawiając lekarzy pacjentom, wzmocnił przekaz, że to medycy są odpowiedzialni za bolączki systemu, które w rzeczywistości wynikają z zaniedbań państwa. Lekarze powtarzają: „dobro pacjenta najwyższym prawem”. A przecież rząd, podejmując decyzje, powinien kierować się dobrem obywateli – zarówno pacjentów, jak i lekarzy czy pielęgniarek. System może działać stabilnie tylko wtedy, gdy jednocześnie zapewnia pacjentom dostęp do świadczeń, a pracownikom – godne warunki pracy.
Rozmowy o pieniądzach
Wrażenie jest takie, że rząd próbuje realizować te dwa cele osobno. „Wynagrodzenia w publicznym systemie osiągnęły godny poziom” – przekonują przedstawiciele resortu zdrowia, NFZ i organizacji pracodawców. Równie zgodnie przyznają, że na więcej nas przy obecnym poziomie finansowania nie stać. A na dobrą sprawę obecny poziom wynagrodzeń w stosunku do wysokości nakładów już jest „na wyrost” czy też raczej – na kredyt. Dalsze działanie ustawy o minimalnych wynagrodzeniach w obecnym kształcie grozi katastrofą.
Dlatego ministerstwo próbuje rozmawiać o zmianach w Trójstronnym Zespole ds. Ochrony Zdrowia. 31 lipca odbyło się posiedzenie plenarne z symbolicznym udziałem nowej minister. Na stole leżą propozycje: przesunięcie podwyżek z lipca na styczeń (od 2027 r., w 2026 r. bez podwyżek) oraz odejście od kwoty bazowej i współczynników pracy na rzecz waloryzacji obecnych wynagrodzeń analogicznej do budżetówki.
W tym roku waloryzacja wyniosła ok. 4 proc., podczas gdy ustawowe podwyżki sięgały 11–12 proc. Problem z rozmowami jest taki, że związki zawodowe nie chcą dyskutować o ustawie o wynagrodzeniach minimalnych, argumentując wprost, że każda zmiana na niekorzyść pracowników będzie odczytana jako odebranie praw nabytych, natomiast chętnie rozmawiałyby o zmianach zasad kontraktowania pracy profesjonalistów medycznych, przede wszystkim lekarzy.
Problem „komiwojażera”
Określenie „komiwojażer” – użyte przez Izabelę Leszczynę – szybko przyjęło się w mediach. – Lekarz nie może być komiwojażerem, który z walizką jeździ od szpitala do szpitala – mówiła krótko przed swoją dymisją minister, nawiązując do danych przygotowanych przez NFZ. A ten zaprezentował dane o pracy lekarzy w wielu miejscach.
Wynika z nich, że większość specjalistów pracuje na jednej lub dwóch umowach (w systemie publicznym, w tej samej kategorii umów, osobno analizowano opiekę ambulatoryjną i szpitalnictwo, przy czym uwaga skupia się przede wszystkim na tej ostatniej grupie). W marcu 2025 r. blisko 85 proc. lekarzy było tylko raz wykazanych w umowach na świadczenia szpitalne, blisko 13 proc. – dwa razy. Większa liczba umów dotyczyła więc niewielkiego odsetka specjalistów.
W niektórych specjalizacjach te proporcje są zupełnie inne. Patrząc na dane za cały 2024 r., najczęściej zgłaszanymi specjalistami przez więcej niż jednego świadczeniodawcę byli kardiochirurdzy, kardiolodzy, anestezjolodzy, urolodzy, neurochirurdzy, radiolodzy, ortopedzi i ginekolodzy. W przypadku kardiochirurgów ok. 70 proc. pracowało u więcej niż jednego świadczeniodawcy, zaś więcej niż co czwarty był wykazany w umowach minimum pięciu podmiotów (choć dane za marzec 2025 r. pokazują już, że 80 proc. specjalistów było wykazanych w jednej umowie i nie odnotowano żadnego numeru PWZ kardiochirurga, który by był zgłoszony w więcej niż trzech umowach).
Fundusz podaje przykłady zanonimizowanych numerów PWZ dla dwóch specjalizacji, porównując lipiec 2024 r. i marzec 2025 r. Pod lupę wzięto kardiologię i okulistykę. I tak, jeden z kardiologów w ubiegłym roku wykonał 40 zabiegów w ciągu 24 dni, pracując w czterech województwach Polski południowej dla (prawdopodobnie) siedmiu świadczeniodawców. W marcu tego roku dni pracy było 17, zabiegów – 29, liczba województw bez zmian.
Inny lekarz tej samej specjalizacji wykonał w tym samym czasie odpowiednio: 65 zabiegów (19 dni pracy, dwa województwa, trzech świadczeniodawców) oraz 53 zabiegi (15 dni pracy, pozostałe bez zmian). W przypadku okulistyki jeden z lekarzy został wykazany w obu porównywanych miesiącach przez świadczeniodawców z pięciu województw ze zbliżoną liczbą zabiegów (odpowiednio 127 i 120) – w niektóre dni ujęte w raportach wykonywał zabiegi w tym samym dniu u świadczeniodawców w dwóch województwach.
Inny specjalista wykonał znacząco więcej zabiegów (186 i 187), pracując w trzech województwach, ale położonych w jednym makroregionie. Ministerstwo Zdrowia argumentuje, że skutkuje to brakiem podstawowej ciągłości opieki, a pacjent po zabiegu ma niewielkie szanse na kontakt z lekarzem, który go przeprowadzał. Resort chce rozwiązać ten problem, wprowadzając sztywne zapisy do umów cywilnoprawnych, jakie szpitale mogłyby podpisywać z lekarzami. Chodzi o to, by lekarz pracował na kontrakcie w wymiarze minimum połowy etatu i by mógł zawrzeć maksymalnie trzy umowy.
W piśmie wiceministra Jerzego Szafranowicza do przedstawicieli strony społecznej w Zespole Trójstronnym umieszczono też propozycję, by umowy mogły być oparte wyłącznie na stawce godzinowej, bez możliwości ujmowania jako podstawy wynagrodzenia odsetka od wykonanych procedur. Natychmiast pojawiła się kontrpropozycja, by powstał zamknięty katalog świadczeń, w przypadku których dopuszczalna byłaby konstrukcja umowy w oparciu o procent od procedury. Czy te plany zostaną zrealizowane? Zdecyduje zapewne polityka.
Gdzie są bezpartyjni fachowcy
I właśnie polityki dotyczy drugi wątek z „rekonstrukcyjnej” konferencji premiera. 23 lipca Donald Tusk zapowiedział odpolitycznienie i odpartyjnienie resortu zdrowia w ciągu „kilku najbliższych dni”. – Ministerstwo Zdrowia zostanie oddane w ręce fachowców od zarządzania ochroną zdrowia – przekonywał szef rządu. – Cieszę się, że koalicjanci przyjęli to do wiadomości.
Tusk nie zostawił marginesu na interpretację: było jasne, że w ciągu kilku dni współpracownicy Izabeli Leszczyny, zaczynając od delegowanych przez koalicjantów wiceministrów (zgodnie z umową w kierownictwie wszystkich resortów są reprezentowani przedstawiciele wszystkich partii tworzących rząd), spakują się i odbiorą dymisje, do resortu wejdą zaś fachowcy. Minęła jednak połowa sierpnia, a odpartyjnienia jak nie było, tak nie ma.
Pojawiły się też spekulacje, że z tym „przyjmowaniem do wiadomości” przez koalicjantów też premier przeszarżował. Lewica zresztą nawet tego nie ukrywała: dwa dni po zapowiedzi odpartyjnienia resortu zdrowia najmniejszy koalicjant zablokował uchwalenie ustawy o szpitalnictwie, formułując przeciw niej fundamentalne zarzuty dotyczące zagrożenia dla bezpieczeństwa pacjentów i perspektyw prywatyzacji. Słowem, wpisujące się w to, co o ustawie mówił przedstawiciele PiS i Partii Razem. Ostatecznie ustawę szpitalną udało się uchwalić 5 sierpnia br. (7 sierpnia zajął się nią Senat, nie wprowadzając poprawek).
Lewica zmieniła zdanie po „dobrej rozmowie” swojego wiceministra z Joanną Sobierańską-Grendą, po której okazało się, że obawy związane z ustawą były daleko przesadzone. Pytania o fachowców można mnożyć, ale realia są takie, że zdrowie nigdy nie było ponad ani poza polityką, a myślenie, że można je wyłączyć z bieżącej polityki, również tej partyjnej, jest mrzonką. Zwłaszcza teraz, gdy potężnym wyzwaniem stojącym przed rządem jest ostatni etap procesu legislacyjnego, czyli Pałac Prezydencki. Jak sprawić, by odpowiedzialność za ewentualne blokady ustaw nie obciążała tych, którzy będą je przygotowywać? To jest polityka przez duże „P”, od której ani premier, ani jego współpracownicy nie uciekną, również w ochronie zdrowia.
Małgorzata Solecka
Autorka jest dziennikarką portalu Medycyna Praktyczna i miesięcznika „Służba Zdrowia”
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 9/2025