20 kwietnia 2024

Przywiązać lekarza

Stojąc na czele fasadowego, utworzonego zaledwie siedem lat temu, centralnego organu administracji rządowej, trzeba od czasu do czasu dać o sobie znać, by przypadkiem nikt nie pomyślał, że roczny budżet w wysokości trzynastu milionów złotych i ponad stu pełnoetatowych pracowników to jakieś biurokratyczne fanaberie taniego tylko z nazwy państwa.

Foto: freeimages.com

Tak postrzegam szeroko komentowaną propozycję rzecznika praw pacjenta, Krystyny Kozłowskiej, by zobowiązać rezydentów do odpracowania określonego czasu w Polsce w placówkach publicznych ochrony zdrowia.

Sprzeczny, nomen omen, z prawem i sprawiedliwością pomysł, spotkał się ze zdecydowanym odporem zarówno ministra Radziwiłła, jak i prezesa Hamankiewicza. Skonstatowawszy popełnioną gafę, pani rzecznik wyjaśniała, że to nic więcej, jak tylko propozycja, w dodatku zgłaszana już lata temu przez prominentnych polityków PiS-u.

Strategia „to nie ja, to oni”, w dodatku z ugrupowania i dzisiaj sprawującego władzę, na pierwszy rzut oka wydaje się dobra, a przede wszystkim bezpieczna, dla powołanej za czasów PO urzędniczki.

Rzeczywiście, wiosną 2007 r. szef Komitetu Stałego Rady Ministrów, Przemysław Gosiewski, a w ślad za nim minister zdrowia, Zbigniew Religa, wspominali o zobowiązaniu lekarzy do odpracowania lub zwrócenia części kosztów finansowanych z budżetu państwa rezydentur. I na tym się skończyło.

Z oczywistych względów nie dowiemy się, co sprawiło, że obydwaj politycy bardzo szybko porzucili temat. Być może zdali sobie sprawę z przeszkód prawnych. Niewykluczone jednak, że zdecydował mocno zalatujący stęchlizną wczesnych, mrocznych lat PRL-u rodowód pomysłu.

Zgodnie z dyrektywą towarzyszy radzieckich, posiadających doświadczenie w realizacji leninowskiego hasła „Kto nie pracuje, ten nie je”, w styczniu 1946 r. ukazał się dekret o rejestracji i obowiązku pracy, podpisany przez niechlubnej pamięci Bolesława Bieruta. Wraz z dekretem pojawiło się pojęcie nakazu pracy oraz przymus przesiedleńczy.

Gdybyśmy wtedy mieli rzecznika praw pacjenta i gdyby ów rzecznik był tak zaniepokojony problemem niedoboru lekarzy jak pani Krystyna Kozłowska, zapewne przyklasnąłby on bolszewickim rozwiązaniom, nie tylko po linii partyjnej, ale i z potrzeby serca.

Chodziło wszak o to, by dla dobra ludu pracującego miast i wsi lekarze z dużych miast przenosili się na prowincję, w tym w szczególności na Ziemie Odzyskane. W 1950 r., po zlikwidowaniu izb lekarskich i przekazaniu ich majątku związkom zawodowym i skarbowi państwa, minister zdrowia, Jerzy Sztachelski, wydał rozporządzenie w sprawie zasiłków osiedleńczych.

Kierowanie lekarzy, gdzie władza ludowa sobie umyśliła, trwało w najlepsze. Oficjalnie nakazy prac zlikwidowano w czasie popaździernikowej odwilży, po odwołaniu w lipcu 1958 r. wspomnianego dekretu Bieruta. Ale uwaga! Lekarzy złagodzone rygory nie dotyczyły. Ich nakazy pracy obowiązywały jeszcze w latach 60.

Przypominam o tym, bo wbrew sugestiom pani rzecznik Kozłowskiej, to wcale nie pisowcy wpadli na pomysł zmuszania lekarzy do pracy w zamian za zdobycie zawodowych szlifów.

Jeśli już szukać rozwiązań z przeszłości, warto przypomnieć rozpowszechniony w latach 70. i 80., a obecnie prawie zapomniany, system stypendiów fundowanych. Szpitale i przychodnie, zainteresowane pozyskaniem młodej kadry lekarskiej, zawierały ze studentami medycyny umowy, oferując w zamian za podjęcie pracy pieniądze, mieszkanie, a bywało – talon na malucha.

To było wtedy coś. Dziś sytuacja demograficzna jest o wiele gorsza, brak lekarzy staje się z roku na rok coraz bardziej dramatyczny, a państwo nadal nie potrafi powiedzieć naszej grupie zawodowej: „zależy nam na was”. Ważny interes społeczny wymaga, by jak najszybciej to zmienić.

Warunki pracy i możliwości rozwoju zawodowego to dwa najważniejsze obszary działań naprawczych. W minionych ośmiu latach zrobiono w tym zakresie bardzo mało. Kosztem ogromnych środków i nie licząc się z rzeczywistymi potrzebami, rozbudowano za to aparat biurokratyczny.

Rozrastające się i drożejące z biegiem lat biuro Rzecznika Praw Pacjenta, którego funkcjonowanie kosztowało nas już tyle, co roczny budżet średniej wielkości szpitala, tudzież kwotę zbieraną podczas finału orkiestry Jerzego Owsiaka, to jeden z wielu przykładów rozwoju raka biurokracji na szczeblu centralnym.

Jest swego rodzaju ironią losu, że w należącym do UE kraju, który niemal trzykrotnie w ciągu minionych 25 lat zwiększył zatrudnienie w administracji publicznej, przedstawicieli deficytowej i bardzo potrzebnej grupy zawodowej próbuje się „zachęcać” do niepodejmowania zatrudnienia za granicą współczesną mutacją peerelowskiego nakazu pracy.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 3/2016