20 kwietnia 2024

Artur Andrus: Bilirubina Racławicka

Głośno się zrobiło kilka lat temu, kiedy prof. Vito Franco z Uniwersytetu w Palermo poinformował, że Mona Lisa miała zbyt wysoki poziom cholesterolu i kwasów tłuszczowych. Ale nie był to efekt odnalezienia dokumentacji medycznej z przychodni rejonowej Florencja San Marco z roku 1503.

Foto: pixabay.com

Naukowiec doszedł do takiego wniosku na podstawie „lekko wypukłych zmian grudkowych w okolicach powiek”, które zauważył podczas oglądania dzieła Leonarda da Vinci. To nie jedyne odkrycie włoskiego profesora. Oglądając fresk „Szkoła Ateńska”, stwierdził, że Michał Anioł cierpiał na kamicę nerkową. Tak wiernie przedstawiając szczegóły wyglądu swoich bohaterów, artyści – zdaniem profesora Franco – nieświadomie przekazywali informacje o stanie ich zdrowia.

Dotyczyło to oczywiście sztuki renesansowej, bo potem pojawiły się takie nurty w sztuce, że na podstawie wyglądu modela można było pomyśleć, że chorował na wszystko na raz albo stworzyć wykaz nieistniejących jeszcze chorób. Na przykład zaczęto malować ludzi będących jedną wielką „wypukłą zmianą grudkową”. A może to niesprawiedliwa ocena wynikająca z mojego braku wiedzy na temat sztuki nowoczesnej? Może taki sposób przedstawiania człowieka w malarstwie współczesnym to po prostu metoda ukrywania danych wrażliwych? Tak namalować, żeby nikt się nie domyślił, co mu jest.

Wiadomości o odkryciach profesora Franco pochodzą sprzed paru lat. Jakoś nie dotarły do mnie kolejne, które świadczyłyby o tym, że odkrycia włoskiego anatomopatologa zainspirowały innych kolegów po fachu.

A to błąd. Ministerstwa zdrowia i kultury w każdym kraju powinny powołać wspólne komisje, których zadaniem byłoby dokładne zbadanie i opisanie narodowych dzieł sztuki pod kątem zdrowia osób na nich przedstawionych. Po co? Chociażby po to, żeby podnosząc stan wiedzy zdrowotnej, równocześnie kulturalnie edukować pacjentów. Gdyby podczas przeglądania wyników badań lekarz stwierdził: „No, proszę pana, lipidogram jak u Śpiącego Stasia Wyspiańskiego”, po wyjściu z gabinetu pacjent natychmiast sprawdziłby w Internecie, co to takiego ten „Śpiący Staś Wyspiańskiego”. Albo gdyby padło: „Bilirubina całkowita jak u połowy Panoramy Racławickiej”. Intrygujące, prawda?

Wiem, że taka akcja zdrowotnego opisu narodowych dzieł sztuki spotkałaby się z ostrą krytyką. Byłoby wiele osób, które nie spojrzałyby na nią pragmatycznie, ale kierując się emocjami, uznałyby to przedsięwzięcie za szarganie świętości.

Niechby tylko ktoś spróbował zwrócić uwagę na czystość stóp bohaterów obrazów Chełmońskiego „Babie lato” czy „Bociany”! Albo gdyby po przebadaniu wielkiego dzieła Jana Matejki „Bitwa pod Grunwaldem” okazało się, że Zawisza Czarny przypadkowo skaleczył Jana Żiżkę, a umierający wielki komtur Konrad von Liechtenstein był i tak zdrowszy od równie wielkiego księcia Witolda! Skończyłoby się skandalem dyplomatycznym. Pokłócilibyśmy się i z Litwą, i z Czechami, i z Lichtensteinem.

Kłopot mógłby się również pojawić przy analizie tych samych postaci przedstawionych przez różnych artystów. Na przykład Stańczyk namalowany przez Jana Matejkę i Stańczyk Leona Wyczółkowskiego. Co, jeśli dwie komisje wydałyby różne diagnozy? Decyzję podejmowałby Narodowy Fundusz Zdrowia? To wiadomo, że uznałby, że Stańczyk cierpiał na to, czego leczenie jest tańsze. A tak w ogóle, to przykład Stańczyka jest nietrafiony. Wiadomo, że był zdrów jak ryba. I nie damy sobie wmówić, że jego zatroskana mina mogła być wynikiem jakichkolwiek dolegliwości! Po prostu na obu obrazach Stańczyk został utrwalony chwilę po tym, jak się dowiedział, jaki poziom cholesterolu ma Gioconda.

Artur Andrus
Satyryk