24 kwietnia 2024

Ochrona zdrowia minus. Ile wyniesie PKB na ochronę zdrowia?

Dzięki wyższym wpływom ze składek, publiczne nakłady na ochronę zdrowia rosną szybciej, niż przewiduje ustawa. W tym roku mają osiągnąć pułap 4,92 proc. PKB, zamiast deklarowanych 4,86 proc. W rzeczywistości będzie gorzej niż mówią liczby, bo tylko 4,52 proc. PKB.

Foto: pixabay.com

Wszystko dlatego, że rząd jako punkt odniesienia przyjmuje rok 2017. Co ciekawe, wydatków na cele obronne rządzący w ten sposób nie liczą.

Tam jednak wszelkie księgowe sztuczki byłyby z miejsca wyłapane przez bystre oko Wielkiego Brata, który znów mógłby się obrazić i zakazać naszym oficjelom wstępu na swoje salony. Krajowe podwórko to coś zupełnie innego. Tu obowiązuje barejowska zasada: „nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?”.

Zaoszczędzone na nas pieniądze, czyli około 10 mld zł, rząd już wydał na słynną „piątkę Kaczyńskiego”. Niemal 11 mld zł kosztowała dodatkowa emerytura. Media sympatyzujące z przewodnią siłą narodu mówią o tych pieniądzach „Jarkowe”. Bardziej precyzyjna nazwa tej trzynastki mogłaby brzmieć „szpitalne”, „przychodniane”, „sorowskie”, a jeśli odwoływać się do ludzi, to „lekarzowe”, „pielęgniarkowe” albo „ratownikowe”.

Jarosław Kaczyński, podobnie jak premier Morawiecki i jego ministrowie, nie mają aż tak wielkich pieniędzy, by rozdać je milionom. Żeby komuś dać, muszą komuś zabrać. To prosta, choć odnoszę wrażenie, u nas wciąż mało znana zasada.

Ochrona zdrowia wybitnie nadaje się, by czerpać z niej garściami. Paradoksalnie, w dużej mierze z powodu panującej w niej biedy i bałaganu. I tak tonie w długach, i tak są kolejki, a jak coś pójdzie nie tak i zrobi się afera, zawsze można zrzucić winę na personel. Senator Konstanty Radziwiłł po tragedii w Sosnowcu powiedział: „Jeżeli pacjent trafia na SOR i umiera, siedząc na krześle w kolejce, to jest to totalna porażka, przede wszystkim tych, którzy są bezpośrednio odpowiedzialni za organizację i udzielanie pomocy medycznej, a w konsekwencji bezpieczeństwo pacjentów w tym miejscu”.

Można też wykpić się nadal modnym balcerowiczowskim powiedzeniem o konieczności uszczelnienia systemu przed dodaniem do niego pieniędzy. Ciągle słyszymy urywki z tej samej starej płyty, niezależnie od tego, jaka zmiana jest akurat u władzy. „Dobra zmiana” upodobała sobie transfery pieniędzy zwane polityką społeczną. To największa duma gabinetu Mateusza Morawieckiego, o której usłyszymy w każdym wydaniu telewizyjnych „Wiadomości”. Przekładanie pieniędzy z kieszeni do kieszeni odbywa się przy tym tak zapamiętale, że mało kto zauważa, że dostał to, co właśnie mu zabrano.

Wspomnieni już emeryci są bardzo dobrym przykładem. Jedną ręką daje się im dodatkową emeryturę, a drugą przymyka drzwi do systemu publicznej ochrony zdrowia, którego właśnie oni są głównymi beneficjentami. Rzecz jasna, nic za darmo.

Dzierżący ster władzy politycy liczą na wdzięczność przy urnach. Stąd koncepcja objęcia transferami możliwie jak największej liczby potencjalnych wyborców i wyraźne wzmożenie rozdawnictwa na kilka miesięcy przed wyborami. Nie mam nic przeciwko walce z biedą w rodzinach wielodzietnych, wyższym emeryturom i podnoszeniu poziomu życia w Polsce powiatowej. Tylko trzeba to robić z głową, a nie na oślep lub w celu osiągnięcia bieżących politycznych celów.

Miarą sprawnego państwa i jakości życia jego mieszkańców nie jest liczba programów rozdawniczych, a dobrze działające państwowe instytucje, w tym publiczna opieka zdrowotna. Jak się okazuje, były pieniądze na wydatną poprawę w tym zakresie. Poza tym większe dochody budżetowe można było przeznaczyć na redukcję długu publicznego, a czas koniunktury gospodarczej sprzyjał decyzjom o redukcji podatków. Nic takiego nie miało miejsca. Dla nas, lekarzy, taka polityka jest po prostu niebezpieczna. Wypowiedź doktora Radziwiłła doskonale pokazuje, dlaczego.

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny