19 kwietnia 2024

To było lato niezdrowych emocji w ochronie zdrowia

Mówi się, że rodzima ochrona zdrowia to bastion socjalizmu. Z całą pewnością coś w tym jest, choć nie jest to już monument z epoki słusznie minionej. I całe szczęście, a tam, gdzie mocne miejsce ma sektor prywatny, generalnie wszystko funkcjonuje sprawniej.

Foto: pixabay.com

Najlepszym przykładem jest stomatologia. Jedyne, na co można narzekać, to ceny usług, choć trzeba zaznaczyć – wyłącznie z naszej polskiej perspektywy.

Do niedawna, tak jak na Zachodzie, mogliśmy czuć się także w aptece. Co prawda i tutaj trzeba było mocno sięgnąć do kieszeni, ale w zamian otrzymywało się dokładnie to, co potrzebne.

Niestety, od kilku lat coraz częściej można w aptekach usłyszeć dobrze znane z peerelowskich czasów zwroty „nie ma” i „nie wiem, kiedy będzie”. Na początku lipca gruchnęła wieść o brakach ponad 500 leków, w tym stosowanych w powszechnie występujących chorobach przewlekłych.

Ulubione przez rządzących w przypadku wszystkich problemów wskazywanie na winę Tuska jest w tym wypadku o tyle prawdziwe, że trudności z dostępnością do leków zaczęły się po uchwaleniu w 2012 r. ustawy refundacyjnej, przygotowanej przez rząd PO-PSL. Miał to być bicz na koncerny farmaceutyczne i zarazem korzyść dla państwa i pacjentów. Niestety, twarde negocjacje ministerialnych urzędników z bigfarmą, którymi tak się wówczas chwalono, nie wyszły chorym na zdrowie.

Dużo niższe niż w innych krajach Europy ceny medykamentów przyniosły największe korzyści organizatorom odwróconego łańcucha dystrybucji, zwanego potocznie nielegalnym wywozem leków. Zmienione za premierostwa Ewy Kopacz prawo, przewidujące wysokie grzywny zamiast więzienia dla wywożących z Polski leki, uczyniło proceder praktycznie bezkarnym. Dzięki sprytowi prawników pracujących dla grup zajmujących się handlem farmaceutykami przeznaczonymi na polski rynek, wspomniane sankcje finansowe pozostały wyłącznie pustym zapisem.

Tak jest nadal, bo rząd „dobrej zmiany”, choć raz po raz informuje o rozbiciu mafii lekowej, nie zmienił uchwalonego przez poprzedników prawa, nie mówiąc już o urealnieniu cen leków. Zamiast wspomnianych działań, zmierzających do ukrócenia wywożenia medykamentów, zaserwowano nam propagandę. W sytuacji, gdy z Polski leki wyłącznie wyjeżdżają, kuriozalnie brzmiały wyjaśnienia, że problem jest globalny i wszystkiemu winni są lenie z chińskich fabryk, którym – pewnie z powodu kanikuły – nie chce się produkować substancji aktywnych.

Mimo powagi sytuacji, kabaretowo brzmiały porady udzielane szczęśliwcom, którym udało się dodzwonić na czynną tylko od poniedziałku do piątku infolinię, odsyłające do od dawna sprawnie funkcjonujących prywatnych internetowych portali. Nawet wydawać by się mogło w tak prostej sprawie jak zorganizowanie sprawnej akcji informacyjnej organizatorzy publicznej ochrony zdrowia nie potrafili stanąć na wysokości zadania. Nikt z rządzących, co mnie nie dziwi, ale i totalnie pogubionej opozycji, nawet się nie zająknął, że brak leków, choćby przejściowy, to nie tylko ogromny niepokój chorych, ale i dodatkowe obowiązki dla lekarzy i pielęgniarek.

Wbrew propagandzie, farmaceuta nie zawsze może zaoferować pacjentowi zamiennik. Nie zawsze też problem można rozwiązać wypisaniem dodatkowej recepty. Dobrym przykładem jest leczenie chorych na cukrzycę. W przypadku konieczności zmiany preparatu insuliny na równorzędny, ale oferowany przez innego producenta, trzeba chorego przeszkolić z obsługi nowego wstrzykiwacza. To zabiera czas, którego lekarzom i pielęgniarkom dramatycznie brakuje. To, że sternicy systemu ochrony zdrowia nawet nie dostrzegli tego marnotrawstwa, to także wiecznie żywa spuścizna socjalizmu.

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny