19 kwietnia 2024

Prof. Maciej Banach: To nie ostatnia epidemia, z jaką się spotykamy

Z prof. Maciejem Banachem, kardiologiem, lipidologiem, epidemiologiem chorób serca i naczyń, wieloletnim dyrektorem Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi, byłym podsekretarzem stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, rozmawia Mariusz Tomczak.

Prof. Maciej Banach Foto: archiwum ICZMP

Czego nauczyła lekarzy trwająca epidemia?

Pandemia spowodowała, że nagle znaleźliśmy się w warunkach, w których najważniejszym wyzwaniem nie jest leczenie pacjenta, ale to, by po prostu do nas trafił. W maju ubiegłego roku w naszym instytucie w niektórych oddziałach obłożenie łóżek spadło do 40 proc.

Od roku każdy lekarz, poza uświadamianiem pacjentom, że powodem zgonu może być nie tylko koronawirus, lecz także jego nieleczona choroba, musiał dostosować się do warunków panujących na pierwszej linii frontu. Żadne okoliczności nie mogą powstrzymać nas od pracy, od diagnozowania i prowadzenia terapii, mimo że na początku pandemii nie wiedzieliśmy do końca, z czym mamy do czynienia.

Szybko dostrzegliśmy zalety wynikające z wykorzystywania teleporad, choć doskonale wiem, że nie są one właściwym wyborem dla wszystkich pacjentów, ale mogą mieć duże znaczenie z punktu widzenia ograniczenia bardzo dużej liczby niepotrzebnych wizyt u specjalistów. Nauczyliśmy się wykorzystywać w codziennej pracy e-receptę, e-skierowanie, a moi koledzy rehabilitanci czy radiolodzy na szerszą skalę zaczęli stosować wideokonsultacje. Pandemia sprawiła, że wielu lekarzy dostrzegło duże możliwości, jakie niesie za sobą digitalizacja.

Czy środowisko medyczne poradziło sobie w starciu z „niewidzialnym wrogiem”?

Z punktu widzenia pracy lekarzy i personelu medycznego polska ochrona zdrowia sprawdziła się znakomicie. Przez pierwsze miesiące pandemii widziałem nietypowe zachowania u wielu koleżanek i kolegów, którzy nie wiedzieli, jak odnaleźć się w tej zupełnie nowej rzeczywistości, ale to nic dziwnego, że medycy też obawiają się tego, co nieznane. Jesteśmy tylko ludźmi.

Od roku ciągle uczymy się, co robić, aby w tej nadzwyczajnej sytuacji diagnostyka i terapia przebiegały w sposób prawidłowy. Warunkiem przyjęcia pacjenta na oddział stało się testowanie w kierunku SARS-CoV-2. Na początku pandemii jeszcze nie wiedzieliśmy, że jeśli pacjent jest hospitalizowany dłużej niż 7-10 dni, to test należy powtórzyć. Objawy zakażenia czasami pojawiają się w czasie pobytu w szpitalu, choć w chwili przyjęcia pacjenci są „ujemni”, co wynika z rozwoju choroby wirusowej, jaką jest COVID-19.

Zaczęliśmy badać kadrę po powrocie do pracy dłuższym niż 7-10 dni. Zaobserwowaliśmy, że źródłem transmisji wirusa mogą być pokoje socjalne, niedostosowane do zachowania dwumetrowej odległości.

Co negatywnie zaskoczyło pana w ciągu ostatniego roku?

Być może nie wszystko, co obserwujemy w czasie pandemii, okazało się właściwe, ale staram się usprawiedliwiać takie sytuacje nadzwyczajnymi okolicznościami, z jakimi mamy do czynienia od ponad roku. Trochę się denerwuję, gdy ktoś twardo mówi, że decyzje w sprawie maseczek czy lockdownu były złe lub podjęto je za późno. Miałem okazję być po obu stronach barykady i choć jako wiceminister nie odpowiadałem za sprawy ochrony zdrowia, to wiem, jak trudno podejmować decyzje uwarunkowane wieloma zmiennymi.

Jeszcze przyjdzie czas na analizę, czy lepszą formą walki z COVID-19 okazały się szpitale jednoimienne, działające w pierwszej fazie pandemii, czy też lepiej sprawdził się I, II i III poziom zabezpieczenia, który wprowadzono później, albo jaką rolę powinny pełnić szpitale tymczasowe i kiedy należało je uruchomić.

Mimo że jestem epidemiologiem, kardiologiem i menedżerem, nie chcę wypowiadać się deklaratywnie, co było lepsze, a co gorsze, bo nie uważam siebie za „lekarza chorób zakaźnych”, co obecnie robi 90 proc. osób zabierających głos w sprawie pandemii. Dziś jest za wcześnie na oceny. Najważniejsze, abyśmy potrafili jak najwięcej się nauczyć i wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Na przykład?

Kiedy zagrożenie SARS-CoV-2 minie, wszędzie, gdzie tylko będzie to możliwe, powinniśmy opracować standardy postępowania w formie ustandaryzowanych wytycznych. Tak, abyśmy byli lepiej przygotowani, gdy pojawi się kolejne zagrożenie. Nie chcę straszyć, bo pozytywnie podchodzę do życia, ale nie bądźmy naiwni – to nie pierwsza i nie ostatnia epidemia, z jaką się spotykamy.

W tej chwili sporo osób ma inną perspektywę niż przed pandemią COVID-19 i nie stanowi problemu przekonanie ich do pewnych rozwiązań. Niejednokrotnie to nie merytoryka jest przeszkodą, lecz kwestie logistyczne i organizacyjne.

Do niedawna był pan dyrektorem Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki. Jak przebiega w nim akcja szczepień?

Do początku marca większość lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników w naszym instytucie została zaszczepiona. Jeszcze w październiku wśród personelu medycznego chorych było 100 osób, obecnie są tylko pojedyncze przypadki zakażeń. Szczepionka ewidentnie działa.

Tygodniowo moglibyśmy szczepić ok. 5 tys. osób, wliczając soboty i niedziele, ale z powodu ograniczeń w zakresie dystrybucji dotychczas szczepiliśmy po kilkaset osób w tygodniu, czasami ta liczba dochodziła do 1 tys. Mam nadzieję, że niebawem liczba dostępnych dawek znacząco się zwiększy.

Trochę mnie martwią pojawiające się wśród niektórych medyków obawy dotyczące szczepionek przeciw COVID-19, bo myślałem, że w tej grupie zawodowej nie będzie tego typu wątpliwości. Większe zaufanie niektórych osób do „doktora Google”, „doktora Twittera” czy „doktora TikToka” niż do nauki wskazuje, że nie można zaniedbywać edukacji prozdrowotnej już na wczesnym etapie kształcenia.