27 kwietnia 2024

Stawiam na racjonalizm

Program szczepień wyraźnie wyhamował po tym, jak szczepionkę przyjęło nieco ponad 40 proc. populacji. Stało się zatem dokładnie tak, jak przewidywały sondaże jeszcze zimą.

Konferencja nt. obostrzeń w ramach walki z COVID-19. Foto: Krystian Maj/KPRM

Teraz tęgie głowy rozmyślają, jak przekonać nieprzekonanych. Parafrazując znane powiedzenie – szuka Polak mądrości po szkodzie. Ale to nieprawda, że tylko Polak, bo cały świat zgłupiał. Zastanawia, że przy tak poważnym zagrożeniu, tylu zgonach i wielotygodniowym paraliżu nawet najlepszych systemów ochrony zdrowia zabrakło władzom poszczególnych krajów odwagi, by wprowadzić obowiązek szczepień.

Czymże jest taka decyzja przy zamknięciu gospodarki, gdzie niepożądane skutki – łącznie z tymi najpoważniejszymi – miały charakter masowy? Doprawdy dająca do myślenia dwoistość, szczególnie w przypadku liderów państw najlepiej rozwiniętych. Bo my oczywiście tylko się oglądamy i naśladujemy innych.

Piszę ten felieton w połowie sierpnia. Liczba zachorowań rośnie, ale wciąż jest bardzo mała, podobnie jak liczby hospitalizowanych i wymagających respiratora. Oczywiście nikt nie wie, co się wydarzy jesienią. Oby nic, choćby słabo porównywalnego do tego, czego doświadczaliśmy ostatniej wiosny, bo znów będziemy mieli falę nadmiarowych zgonów.

Tymczasem wyczerpał się najskuteczniejszy szczepionkowy magnes dla niezdecydowanych: perspektywa wyjazdu za granicę z tzw. paszportem covidowym. Jakoś nie przekonują mnie „panowie z okienka”, namawiający do szczepień. Cóż z tego, że znani, skoro pachną na kilometr płatną akwizycją. Nie wierzę w przyciągającą moc loterii. Lepszym rozwiązaniem byłoby to forsowane przez prezydenta Bidena: sto dolarów dla każdego zaszczepionego, choćby w wersji z setką złotówek. O tym jednak nie ma na razie mowy.

Niezależnie od krytyki prowadzonych przez rząd proszczepionkowych działań uważam, że sami powinniśmy być bardziej aktywni. Wielotysięczna armia lekarzy ma moc sprawczą!

Próbuję z tego korzystać. Każdego pacjenta wchodzącego do gabinetu pytam, czy był szczepiony. Jeśli tak, i przy tym w pełnej dawce, proponuję zdjęcie maseczki. I od razu lepiej się rozmawia! Jeśli odpowiedź jest przecząca, próbuję się dowiedzieć, co było powodem. Może to kwestia szczęścia, ale nie spotkałem jeszcze zadeklarowanego antyszczepionkowca. Nigdy nie doświadczyłem też agresji i nie słyszałem opowieści o czipach tudzież spisku z celowym wypuszczeniem wirusa z laboratorium.

Bardzo często zamiast argumentów przeciwko zaszczepieniu napotykam milczenie. Wtedy opowiadam, rzecz jasna w wielkim skrócie, jak sam przechodziłem COVID-19 i jak na przełomie listopada i grudnia ubiegłego roku z powodu licznych zachorowań bardzo trudno było zapewnić obsadę lekarską i pielęgniarską na oddziale. Mówię też zawsze o pacjentach, których leczyłem bez skutku.

Spokojnie, bez mentorskiego tonu i straszenia. I za każdym razem wspominam, że od marca, czyli momentu, kiedy niemal wszyscy z zespołu się zaszczepili, nikt z nas nie zachorował, choć podczas wiosennej fali przetoczyło się przez nasz oddział wielu dodatnich pacjentów. W bardzo krótkim czasie staram się przekazać możliwie wiele wiarygodnych informacji na temat choroby i skuteczności szczepionek. Dlaczego wiarygodnych?

Bo płynących z doświadczeń kogoś, komu pacjent zaufał. To tu widzę szansę. Nie wiem, na ile takie postępowanie jest skuteczne, ale nie mam wątpliwości: warto spróbować. Z wieloletnich doświadczeń z chorymi na cukrzycę wiem, że najskuteczniejsza jest indywidualna, „szyta na miarę” odbiorcy edukacja. Warto także proponować szczepienie pacjentom szpitalnym. Akurat na internie, z uwagi na liczne ostre infekcje, nie jest to łatwe, ale na ginekologii, okulistyce, dermatologii, psychiatrii? Ręka w górę, kto to robi?

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny