19 marca 2024

Wiatr zmian. Przewrót w kształceniu lekarzy

Jesteśmy świadkami przewrotu w kształceniu lekarzy. Wiatr zmian wieje coraz mocniej. Zielone światło dla uruchomienia kierunku lekarskiego w kolejnych uczelniach niemających wiele wspólnego z medycyną budzi w środowisku opór – pisze Mariusz Tomczak.

Foto: pixabay.com

Żeby zostać lekarzem, nie trzeba wyjeżdżać do wielkiego miasta i rozpoczynać studiów w renomowanej uczelni o utrwalonej tradycji. Medycynę można studiować bliżej miejsca zamieszkania w coraz młodszych uczelniach i w coraz mniejszych miastach. Bezpłatnie lub płacąc jak za zboże.

Nazwy niektórych placówek wskazują, że kształcą raczej przyszłych inżynierów niż lekarzy – tak wygląda rzeczywistość i to nie jest sarkazm. W kolejnych latach te trendy prawdopodobnie nasilą się na tyle, że za dwie-trzy dekady absolwenci uniwersytetów medycznych i dawnych akademii medycznych mogą przestać dominować pod względem liczebnym nad resztą swoich koleżanek i kolegów.

Formacja czy zdobywanie wiedzy?

Po podpisaniu przez prezydenta nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce nie ustaje dyskusja o kształceniu przeddyplomowym. Koncentruje się ona wokół dwóch pytań kluczowych dla przyszłości zawodu lekarza: kto powinien kształcić lekarzy oraz czy lepiej wspierać istniejące, duże uczelnie, a zwłaszcza uniwersytety medyczne, czy też pozwolić na pączkowanie kolejnych miejsc, w których można by studiować medycynę, mimo że czasami nie mają one z nią wiele wspólnego.

Oba pytania łączą się z innymi. Czy studiowanie to tylko zdobywanie wiedzy, czy również formowanie człowieka, w tym przyszłego lekarza? W jakim stopniu uczelnie powinny spełniać rolę wychowawczą? Jak dbać o relację mistrz-uczeń, stanowiącą przez wieki fundament uniwersytetów, ważną także dla nauki zawodu lekarza? Nowe przepisy rozszerzają krąg uczelni i uelastyczniają warunki uzyskania przez nie pozwolenia na utworzenie studiów przygotowujących do wykonywania zawodu lekarza. Mówiąc krótko: ma być łatwiej. Inicjatorzy zmian niespecjalnie kryli się z tym zamiarem. Ale nie zawsze łatwiej znaczy lepiej.

Felczeryzacja zawodu?

Samorząd lekarski stoi na stanowisku, że zmiana ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce doprowadzi do obniżenia standardów kształcenia i felczeryzacji zawodu, a dopuszczenie do jego wykonywania osób z wykształceniem uzyskanym w uczelni zawodowej okaże się szkodliwe dla pacjentów i ich bezpieczeństwa, a ponadto podważy zaufanie do całego środowiska. Zdaniem Prezydium NRL kształcenie lekarzy powinno zachować charakter uniwersytecki.

Mówi się, że Ministerstwo Zdrowia wraz z Ministerstwem Edukacji i Nauki szykują „zawodówki” dla lekarzy. Na ministrów Adama Niedzielskiego i Przemysława Czarnka wylała się z tego powodu fala krytyki. Wydaje się, że nie wszyscy pamiętają, że to nie pierwsza poważna zmiana odnosząca się do kształcenia przyszłych lekarzy dokonana w ostatnich latach, ale prawdopodobnie kolejna, która w dłuższej perspektywie może przyczynić się do pogłębienia zróżnicowania środowiska lekarskiego, by nie powiedzieć – atomizacji.

Precedens sprzed kilku lat

Kiedy na przepisy otwierające uczelniom zawodowym furtkę do kształcenia przyszłych lekarzy spojrzy się w szerszym kontekście, to trudno oprzeć się wrażeniu, że wpisują się one w zmiany, które już się dokonały i nad którymi sporo osób przeszło do porządku dziennego. W minionej dekadzie doszło do precedensu polegającego na zezwoleniu uczelniom niepublicznym na rozpoczęcie kształcenia lekarzy. Nie brakowało obaw, że to szkodliwy eksperyment i deprecjonowanie zawodu, a mimo upływu czasu wciąż nie brakuje osób niezostawiających na tej decyzji suchej nitki.

Krakowska Akademia im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, jako pierwsza niepubliczna placówka w naszym kraju, pomaga w realizacji marzeń o zdobyciu indeksu na kierunku lekarskim od roku akademickiego 2016/2017. Starania o jego uruchomienie rozpoczęły się w 2013 r. W założonej kilkanaście lat wcześniej placówce przyszli lekarze mijają na korytarzach m.in. przyszłe gwiazdy kina i telewizji (studentów wydziału aktorskiego), osoby zainteresowane pracą w służbach mundurowych i służbach specjalnych (studentów kierunków bezpieczeństwo narodowe i bezpieczeństwo wewnętrzne) czy przyszłych menadżerów i speców od świata mediów (osoby studiujące na wydziale zarządzania i komunikacji społecznej).

Taka wieloprofilowość uczelni nie zawsze spotyka się z przychylnymi opiniami w środowisku lekarskim; pojawiają się opinie, że to nie sprzyja budowaniu etosu zawodu. Faktem pozostaje to, że coraz częściej mamy do czynienia z kształceniem przyszłych doktorów tam, gdzie wykłada są nie tylko kierunki związane z naukami medycznymi i w nadchodzącej przyszłości trudno będzie to odwrócić.

Inżynier czy doktor?

Drugą niepubliczną uczelnią w Polsce umożliwiającą kształcenie na kierunku lekarskim była Uczelnia Łazarskiego w Warszawie. Powstała na początku lat 90. XX w. jako Prywatna Wyższa Szkoła Handlowa, a następnie zmieniła nazwę na Wyższą Szkołę Handlu i Prawa. Zarówno w krakowskim „Fryczu”, jak i warszawskim „Łazarskim”, studenci medycyny pod względem liczebnym stanowią margines, ale nie da się ukryć, że dzięki nim obie placówki zwiększyły prestiż.

Nie każdy może być skłonny uwierzyć, że od kilku lat studia na kierunku lekarskim prowadzą uczelnie mające przymiotnik „techniczny” w swojej nazwie. Wielkimi krokami zbliża się chwila, gdy pierwsze dyplomy lekarza uzyskają studenci niepublicznej Wyższej Szkoły Technicznej w Katowicach, gdzie Wydział Nauk Medycznych nosi imię prof. Zbigniewa Religi, i państwowego Uniwersytetu Techniczno-Humanistycznego w Radomiu, który jeszcze niedawno funkcjonował jako politechnika.

16 województw, 22 uczelnie

Kierunek lekarski można już studiować w każdym z 16 województw. Niedawno wydziały medyczne powstały w uniwersytetach w dwóch województwach o najmniejszej liczbie mieszkańców. Dzięki temu mieszkańcy Lubuskiego, marzący o zdobyciu dyplomu lekarza, nie muszą wyprowadzać się na studia do Poznania, Wrocławia czy Szczecina, nie wspominając o innych regionach, lecz mogą kształcić się za miedzą w Uniwersytecie Zielonogórskim.

Z kolei mieszkańcy Opolszczyzny nie muszą wyjeżdżać do stolicy Dolnego lub Górnego Śląska, bo podobną możliwość daje Uniwersytet Opolski. Dla liczącego ok. 130 tys. mieszkańców Opola i ok. 140 tys. Zielonej Góry to bez wątpienia prestiż, ale wydaje się kwestią niedługiego czasu, by kierunek lekarski zawitał do uczelni w jeszcze mniejszych miastach. Obecnie mają go w swojej ofercie 22 placówki. Dyplom można zdobyć po ukończeniu uniwersytetu medycznego lub innej publicznej uczelni, w której istnieje Collegium Medicum albo wydział z kierunkiem lekarskim.

Taką możliwość dają również cztery uczelnie niepubliczne (dwie w Warszawie, po jednej w Krakowie i Katowicach) i mimo że za naukę trzeba w nich słono zapłacić, chętnych nie brakuje. Czesne za semestr dla osób rozpoczynających studia stacjonarne w języku polskim w prywatnej uczelni waha się od 16 tys. zł w Uczelni Medycznej im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie do 30 tys. zł w Uczelni Łazarskiego. To dość duża różnica zważywszy na fakt, że obie znajdują się w jednym mieście. Dla porównania: w WST w Katowicach czesne wynosi 21 tys. zł, a w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego – 22 tys. zł. Dodatkowo trzeba opłacić niesymboliczne wpisowe.

Prywatne vs publiczne

Zdecydowanie największy wybór jest w stolicy, gdzie są dwie uczelnie publiczne (Warszawski Uniwersytet Medyczny, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego) i dwie niepubliczne (Uczelnia Łazarskiego, Uczelnia Medyczna im. Marii Skłodowskiej-Curie), choć jeszcze kilka lat temu w Warszawie kierunek lekarski oferowała tylko jedna. Na rok akademicki 2021/2022 największe limity na studiach stacjonarnych w języku polskim minister zdrowia przyznał Śląskiemu Uniwersytetowi Medycznemu (723), Uniwersytet Medyczny w Łodzi (670, w tym 150 miejsc finansowanych przez ministra obrony narodowej) i WUM (550).

Te trzy placówki kolejny rok uplasowały się na podium. Kiedy porówna się limity na studiach stacjonarnych w języku polskim w uczelniach publicznych i niepublicznych, okazuje się, że w tych ostatnich liczba studentów wcale nie jest taka mała.

WST w Katowicach ma identyczny limit co Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie (150), Uczelnia Łazarskiego i Uczelnia Medyczna im. Marii Skłodowskiej-Curie taki sam co Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach (100), a krakowski „Frycz” (125) tylko o połowę mniejszy niż Pomorski Uniwersytet Medyczny w Szczecinie (250). Łączny limit dla czterech uczelni niepublicznych na studiach stacjonarnych w języku polskim (475) był ostatnio dwukrotnie większy od limitu Uniwersytet Jagielloński w Krakowie (240), który chlubi się tradycją nauczania medycyny od kilku stuleci.

Kto następny?

W ostatnich latach starania o uruchomienie kierunku lekarskiego podejmowały m.in. Uniwersytet Humanistyczno-Przyrodniczy w Częstochowie, Wyższa Szkoła Ekonomii i Innowacji w Lublinie, Wyższa Szkoła Gospodarki w Bydgoszczy i Elbląska Uczelnia Humanistyczno-Ekonomiczna. Ta ostatnia jesienią stała się Akademią Medycznych i Społecznych Nauk Stosowanych i ma zamiar w końcu zakończyć wysiłki sukcesem.

Pod koniec roku samorząd województwa mazowieckiego, Wojewódzki Szpital Zespolony w Płocku i tamtejsza Mazowiecka Uczelnia Publiczna zawarły porozumienie w celu uruchomienia kształcenia na kierunku lekarskim. Jeśli do tego dojdzie, byłaby to szósta uczelnia kształcąca przyszłych lekarzy na Mazowszu. Jedni się żachną, że to dużo jak na liczące 5,5 mln mieszkańców województwo, inni, że potrzeby kadrowe są dużo większe.

Piąta uczelnia w stolicy?

W roku akademickim 2022/2023 wydział lekarski powstanie na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie jeszcze kilka lat po wojnie wykładano medycynę i farmację (w 1950 r. oddzielono od uniwersytetu wydziały lekarski i farmaceutyczny, a z ich połączenia powstała Akademia Medyczna – dzisiejszy WUM). Gdyby tak się stało, w praktyce na boczny tor zeszłaby idea federalizacji UW i WUM, pod którą solidny fundament położyli byli rektorzy obu uczelni: prof. Marcin Pałys i prof. Mirosław Wielgoś.

Do kształcenia lekarzy przymierza się też Katolicki Uniwersytet Lubelski – takie plany były już w latach 30. XX w., ale na przeszkodzie stanął wybuch II wojny światowej. W grudniu podpisano w tej sprawie list intencyjny. Studia mogą ruszyć za 1,5 roku. Byłaby to druga uczelnia kształcąca przyszłych lekarzy w Lublinie. Rektor miejscowego uniwersytetu medycznego już zadeklarował wolę współpracy i zaprzeczył, by stanowiła konkurencję dla kierowanej przez niego placówki.

Lobbing ponad podziałami

Starania KUL wspiera wielu lubelskich parlamentarzystów i samorządowców, a także przynajmniej część dyrektorów szpitali z Lubelszczyzny. Podobny mechanizm powtarza się za każdym razem, gdy jakaś uczelnia zabiega o uruchomienie kierunku lekarskiego. W lobbing aktywnie angażują się lokalni politycy ponad podziałami partyjnymi.

Uzasadnienie zawsze jest takie samo: miejscowe szpitale zyskają nowych lekarzy i szansę na unowocześnienie swojej bazy, na czym skorzystają medycy i społeczność lokalna w postaci większego bezpieczeństwa zdrowotnego, natomiast na miasto spadnie dodatkowy splendor, podobnie jak na uczelnię, która w bonusie liczy na perspektywę dalszego rozwoju. Przykładem może być Uniwersytet Rzeszowski, którego pierwsi absolwenci kierunku lekarskiego odebrali dyplomy w ubiegłym roku.

Kilka tygodni temu uczelnia otrzymała z resortu środki na zakup nowoczesnej aparatury do nanospektroskopii, co pozwoli rozszerzyć działalność naukową. A to dopiero początek. Trwają starania na rzecz utworzenia szpitala uniwersyteckiego i nowoczesnego kampusu medycznego na terenie podrzeszowskiej gminy Świlcza, co jest zawarte w „Strategii rozwoju województwa – Podkarpackie 2030” i być może doczeka się realizacji w tej dekadzie m.in. dzięki środkom z Krajowego Planu Odbudowy i Rozwoju.

Ile wart jest dyplom?

O ile wizerunkowych korzyści dla uczelni oferującej możliwość kształcenia na kierunku lekarskim chyba nikt nie zakwestionuje, o tyle jego utworzenie wcale nie musi oznaczać, że absolwenci podejmą pracę w okolicznych placówkach, które już teraz zmagają się z brakami kadrowymi. Nikt nie może dać takiej gwarancji m.in. z uwagi na fakt, że o indeks każdej uczelni ubiegają się nie tylko miejscowi maturzyści, a granice naszego kraju stoją otworem.

Padają opinie, że wraz z rosnącą liczbą uczelni obiecujących przygotowanie do wykonywania zawodu lekarza, dyplom lekarski zdewaluuje się, tak jak w społecznej świadomości doszło do zdeprecjonowania znaczenia dyplomów uczelni wyższych, gdy na wielu kierunkach kształcenie przeszło z jakości w ilość. Co więcej, obecni maturzyści nie muszą zmagać się z tak ostrą rywalizacją ze strony rówieśników, tak jak np. na początku XXI w., gdy do walki o wymarzony indeks przystąpiło pokolenie wyżu demograficznego urodzone w pierwszej połowie lat 80., a liczba miejsc na kierunku lekarskim była znacznie niższa niż obecnie.

Nie każdy wierzy urzędnikom

Oczywiście nie wszyscy są niezadowoleni z rozwiązań legislacyjnych, dzięki którym niebawem kierunek lekarski zagości w kolejnych miejscach w kraju. Przepisy zdecydowanie poparła Konferencja Rektorów Publicznych Uczelni Zawodowych, apelując za pośrednictwem mediów do środowisk medycznych o zaprzestanie „niezrozumiałego ataku” na ich dobre imię, gdy w mediach wylewała się krytyka pomysłu kształcenia lekarzy w „zawodówkach”. Trudno się dziwić, skoro część tych uczelni skorzysta na kontrowersyjnej nowelizacji.

Starania o tworzenie kolejnych „lekarskich” uczelni popierają też niektórzy przedstawiciele środowiska medycznego. Nie zawsze podzielają argumenty osób dostrzegających w tym zagrożenie. Mówią, że wszystkie placówki muszą spełnić te same wymagania, studenci generalnie mają te same przedmioty, wśród wykładowców nie brakuje osób pracujących do niedawna w uczelniach publicznych, a z wydaniem oceny najlepiej wstrzymać się do czasu, gdy pierwsi absolwenci przystąpią do egzaminu LEK, skoro to jego zaliczenie daje przepustkę do uzyskania PWZ.

Na niektórych uspokajająco działają zapewnienia MEiN, że w przypadku tworzenia kierunków lekarskich na uczelniach niemedycznych, weryfikacja spełniania warunków prowadzenia studiów ma miejsce nie tylko na etapie oceny wniosku o wydanie pozwolenia, ale również dokonywana jest regularnie przez Polską Komisję Akredytacyjną, a poza tym w programach studiów przygotowujących do wykonywania zawodu lekarza uczelnie muszą uwzględnić standardy kształcenia. Nie przekonuje to jednak wielu osób zatroskanych o jakość edukacji przyszłych lekarzy i przyszłość jakości leczenia.

Sprzeczności

Część osób popierających tworzenie kierunku lekarskiego w kolejnych uczelniach powołuje się na Naczelną Izbę Lekarską, a dokładniej – na jej argumentację związaną z deficytem kadr medycznych (np. alarmowanie o niedostatecznej liczbie lekarzy, zwłaszcza w obliczu starzenia się społeczeństwa, apele o zwiększanie limitów na kierunku lekarskim w języku polskim). To świadczy o tym, że samorząd skutecznie przebija się z przekazem do debaty publicznej, a niektóre problemy środowiska lekarskiego są dobrze znane.

Niektórym jednak umyka, że Prezydium NRL sceptycznie odnosi się do realizacji kształcenia przez uczelnie zawodowe, do czego prawdopodobnie wkrótce dojdzie. Jak wskazuje samorząd lekarski, państwo powinno wspierać przede wszystkim rozwój i zwiększanie naboru na studia w uczelniach o profilu ogólnoakademickim, które posiadają właściwie przygotowaną i zróżnicowaną kadrę dydaktyczną oraz gwarantują dostęp do bazy klinicznej, gdzie jakość kształcenia w zawodzie lekarza została pozytywnie zweryfikowana przez właściwe instytucje, jak i umiejętności absolwentów.

Mariusz Tomczak