25 kwietnia 2024

Zamęt. W czasie pandemii łatwiej być kronikarzem niż prorokiem

Od dwóch lat zmagamy się z wirusem SARS-CoV-2. Wiele osób jest zdezorientowanych tym, co dzieje się dookoła. Rząd nie pomaga w lepszym rozumieniu zjawiska epidemii, ale czy należy za to winić tylko decydentów? – pyta Mariusz Tomczak.

Foto: pixabay.com

Egzotyczny, jak się wydawało przed dwoma laty, wirus z dalekich Chin podobno nie miał prawa dotrzeć do Głogowa, Szczytna, Krosna czy Tucholi. A dotarł nie tylko tam, w dodatku w tempie przekraczającym najśmielsze oczekiwania. „Wirus z Wuhan” sparaliżował umysły wielu Polaków, którzy tak jak inne narody łudzili się, że tak szybko jak się pojawił, tak szybko zniknie. Tymczasem nadal jest obecny wśród nas.

Wiele osób nie do końca zdaje sobie sprawę z ogromnego zagubienia znacznej części społeczeństwa w postrzeganiu pandemicznej rzeczywistości. Każdego dnia jesteśmy bombardowani ogromną liczbą mniej lub bardziej sprzecznych ze sobą doniesień o wirusie SARS-CoV-2 i chorobie COVID-19. Wystarczy sięgnąć po dowolną gazetę, włączyć odbiornik telewizyjny lub radiowy albo przez chwilę posurfować w internecie, aby zacząć zadawać sobie pytania: gdzie leży prawda, kto ma rację i czy jest ktoś, kto rzeczywiście, a nie tylko werbalnie, panuje nad sytuacją?

Nauka potrzebuje czasu

Przeróżne poglądy wygłaszają liderzy opinii, zarówno z kraju, jak i zagranicy: premierzy, szefowie resortów zdrowia i ich zastępcy, cenieni naukowcy, eksperci z zakresu nauk medycznych… Ich opinie z lubością cytują media, nierzadko zderzając je ze sobą. Sytuację komplikuje fakt, że kompetencje zdrowotne (tj. zdolności ułatwiające zdobywanie, rozumienie i wykorzystywanie informacji dotyczących zdrowia) nie są powszechne, a wiedza medyczna, także ta dotycząca chorób zakaźnych, w samodzielnej interpretacji nie zawsze jest tak prosta jak się wydaje wielu osobom, zwłaszcza tym pozbawionym wykształcenia medycznego.

To ogromna pułapka czyhająca na współczesne społeczeństwo, które w dobie internetu ulega iluzji łatwego dostępu do informacji, myśląc, że wszystko znajduje się w zasięgu kilkunastu kliknięć myszką. – Kiedy ludzie zadają pytania o nowy problem, to oczekują natychmiast odpowiedzi, a nauka potrzebuje czasu, by móc ich udzielić – mówi dr hab. Piotr Rzymski z Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, znany popularyzator nauki.

Na krótko czy na zawsze?

Z jednej strony w debacie publicznej pojawiają się opinie, że SARS-CoV-2 pozostanie z nami na długo, może na zawsze, i trzeba nauczyć się z nim żyć, a z drugiej – że wkrótce będzie tylko złym wspomnieniem, bo podobno obserwujemy początek końca pandemii. Nie brakuje takich, którzy są przekonani, że już od dawna powinniśmy zachowywać się tak, jakby żadnej epidemii nie było. Jedni mówią, że Omikron przyczyni się do wygaśnięcia zagrożenia, a inni, że wiara w to, iż rozpowszechnienie się tego wariantu oznacza bliski koniec pandemii, stanowi naiwność w najczystszej postaci.

Do rzadkości nie należą przestrogi, że któryś z kolejnych wariantów koronawirusa może okazać się jeszcze bardziej zjadliwy. Nie brakuje głosów przeciwnych, skoro u wielu osób zakażenie przypomina raczej przeziębienie niż groźną chorobę z dramatycznym finałem w postaci zgonu, a możliwości zmian w białku kolca wirusa, odpowiedzialnym za jego zakaźność, są ponoć na wyczerpaniu. Otwartym pozostaje pytanie, czy ewentualna przemiana SARS-CoV-2 w wirusa sezonowego, powodującego objawy grypopodobne, to kwestia kilku miesięcy czy kilku lat. Tu także daleko do jednomyślności.

Kronikarze i prorocy

Od niedawna w mediach popularność zyskuje termin „endemia”. Każdemu, kto choć trochę zna język angielski, słowo „end” kojarzy się z końcem czegoś, ale kto da gwarancję, że faktycznie zbliża się kres zagrożenia spowodowanego COVID-19 i czy po możliwym letnim uspokojeniu koronawirus nie zaskoczy nas jesienią, tak jak było w latach 2020-2021? Wydaje się, że im dłużej trwa pandemia, tym więcej zamętu w debacie publicznej, mimo że z dnia na dzień przybywa fachowej wiedzy o koronawirusie opartej o rzetelne badania.

W erze COVID-19 dużo łatwiej być kronikarzem, który opisuje i wyjaśnia to, co się zdarzyło, niż pandemicznym prorokiem prognozującym to, co niby może się wydarzyć. Dwa lata pandemii wystawiły na szwank umiejętności profetyczne bardzo wielu osób, które nie chciały przyjąć do wiadomości, że przyszłość zawsze jest nieznana, a im dokładniej próbuje się ją przewidzieć, tym łatwiej o spektakularną klęskę. W internecie nic nie ginie, portale informacyjne pełne są chybionych przepowiedni, media społecznościowe kipią od memów i docinek.

Europa: zmiana paradygmatu

Niezależnie od rozwoju sytuacji epidemicznej w kolejnych tygodniach, mniej więcej od drugiej połowy stycznia dostrzega się zmianę paradygmatu w zakresie podejścia do SARS-CoV-2. W Europie kierunek zmian wytyczają dwie grupy państw: Austria (a do niedawna Francja na czele z prezydentem Emmanuelem Macronem, który otwarcie zadeklarował w jednym z wywiadów, że „chce wkurzyć niezaszczepionych”, ograniczając im dostęp do życia społecznego) oraz Dania z Wielką Brytanią. Obecnie to one znajdują się niejako po dwóch stronach barykady, prezentując odmienne podejście do pandemii w niektórych kwestiach budzących ogromne spory w społeczeństwie, co wielu osobom, zwłaszcza tym oczekującym prostego wyjaśnienia skomplikowanych spraw, jeszcze bardziej utrudnia percepcję otaczającej rzeczywistości.

Na początku lutego Austria stała się pierwszym europejskim krajem, który wprowadził obowiązek szczepień przeciw COVID-19 dla dorosłych. Za uchylanie się grozi grzywna do 3,6 tys. euro, choć są pewne wyjątki od tej reguły. Egzekwowanie przepisów rozpocznie się w połowie marca. Jeśli ktoś myśli, że wśród polityków i społeczeństwa panował co do tego konsensus, grubo się myli. „To jeden z najbardziej kontrowersyjnych przepisów w ostatnich kilkudziesięciu latach” – podsumował „Kronen Zeitung”, austriacki dziennik ukazujący się od ponad 120 lat.

Decydują sondaże, nie lekarze

Tymczasem kilka tygodni temu Dania jako pierwszy kraj Unii Europejskiej zniosła bodaj wszystkie restrykcje wprowadzone z powodu epidemii. Wprawdzie to jeden z najlepiej wyszczepionych krajów na naszym kontynencie, ale gdy premier Mette Frederiksen dała sygnał do „powrotu do normalności”, akurat przetaczała się fala zakażeń wywołana głównie przez Omikron. Wyraziła nadzieję, że w kolejnych miesiącach spodziewa się Danii „otwartej” z „przytulaniem, imprezami i festiwalami”. Nie każdemu Duńczykowi w głowie hulanki, skoro w liczącym 5,8 mln osób kraju do końca lutego liczba przełożonych zabiegów i operacji wyniosła 100 tys. (to oficjalne dane resortu zdrowia).

Kilka tygodni temu w Wielkiej Brytanii padła zapowiedź zastąpienia obowiązku izolacji osób zakażonych zaleceniem i rezygnacji najpóźniej do Wielkanocy z codziennego publikowania statystyk osób zakażonych, hospitalizowanych i zmarłych z powodu COVID-19. Już od końca stycznia nie trzeba nosić maseczek w zamkniętych i zatłoczonych miejscach, bo – jak mówi premier Boris Johnson – nadszedł czas „zaufania osądowi” społeczeństwa. Przyznał, że zdecydowały o tym sondaże opinii publicznej, a nie lekarze. Nie wszyscy mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa są zadowoleni, a obaw, że zbyt pochopnie zniesiono obostrzenia, nie brakuje.

Marginalizacja głosu medyków

Którą drogę wybierze Polska, nie wiadomo. Spoglądając na narrację rządu z ostatnich kilkunastu miesięcy, wydaje się, że gdy opadnie V fala, nie pójdziemy ani drogą Wiednia, ani Kopenhagi, ani Londynu, lecz staniemy w rozkroku. – Idziemy drogą środka – te słowa wielokrotnie padały z ust premiera Mateusza Morawieckiego, kiedy informował o działaniach rządu będących odpowiedzią na pandemię. I jakkolwiek w różny sposób można je interpretować, są wskazówką, co może się wydarzyć w Polsce w kolejnych miesiącach. Wskazówką, której nie należy traktować za pewnik, bo przyszłość jest nieodgadniona.

„Drogę środka” pomoże wytyczać Rada ds. COVID-19, która zastąpiła Radę Medyczną przy Premierze po odejściu z niej 13 z 17 członków, głównie lekarzy. W nowym ciele doradczym szefa rządu znajduje się kilkunastu lekarzy różnych specjalności, a poza tym m.in. dwoje socjologów, ekonomista, prawnik i psycholog. Spektrum poglądów znacznie się rozszerzyło, co każe przypuszczać, że „nowa” rada nie będzie nastawiona jastrzębio w wydawaniu rekomendacji, gdyby zaostrzyła się sytuacja epidemiczna, a kwestie medyczne mogą mocniej konfrontować się z punktem widzenia przedstawicieli innych dziedzin.

Może wówczas dojść do zderzenia racji medycznych z oczekiwaniami części społeczeństwa, a że te nie zawsze idą w parze z poglądami większości środowiska lekarskiego, od dawna wiadomo. To jednak melodia przyszłości, którą usłyszymy albo i nie. Z dotychczasowych zapowiedzi ministra zdrowia Adama Niedzielskiego wynika, że obostrzenia będą wycofywane stopniowo. Rząd nie planuje zrobić tego, co Duńczycy czy Brytyjczycy. Część Polaków pyta lekarzy, dlaczego muszą nadal nosić maseczki, skoro inne europejskie nacje je porzuciły. Odpowiedź jest prosta tylko z pozoru, co pogłębia dezorientację wśród części społeczeństwa.

Od rozkroku do ewolucji

Zmiana nastawienia rządu do walki z COVID-19 dokonuje się w sposób wymykający się prostym schematom. Już pod koniec stycznia, mimo szalejącej V fali, skrócono czas odbywania kwarantanny la osób narażonych na zakażenie SARS-CoV-2. Nieomal zbiegło się to w czasie z chwilą, gdy podlegało jej ponad milion osób, co oznacza, że na kwarantannie przebywał jeden na 38 mieszkańców naszego kraju. Wiele osób było zdumionych decyzją ministra. Niektórzy alarmowali, że ta liczba urośnie do kilku milionów, ale obawy na szczęście okazały się na wyrost.

Paradoksalnie od dawna na kwarantannę trafiają m.in. osoby przylatujące do Polski z krajów, w których wyszczepialność czasami należy do najwyższych na świecie, a liczba zakażeń pozostaje w nich na niskim poziomie, podczas gdy ci, co przyjeżdżają z państw, w których ryzyko zakażenia bywa nieporównywalnie większe, nie zawsze spotykają się z takimi ograniczeniami. Przepisy nie nadążają za szybko zmieniającą się sytuacją epidemiczną, ale czy jakiś kraj reagował odpowiednio do okoliczności narzuconych przez koronawirusa?

Dwugłos w sprawie kwarantanny

Niedawno minister zdrowia dokonał kolejnych zmian w rozporządzeniu. Po kontakcie z osobą zakażoną koronawirusem nie trzeba izolować się od otoczenia, a kwarantanna dla współdomowników osoby zakażonej jest naliczana wyłącznie w okresie izolacji członka rodziny. Na tym tle od dawna rysował się spór. – Kwarantanna nie spełnia u nas swego zadania, powinniśmy z niej zrezygnować – ocenia prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. Dodaje, że jeśli dochodzenie epidemiczne prowadzono by w przypadku każdego zakażenia, na kwarantannę powinno trafić kilkakrotnie więcej osób, co jednak sparaliżowałoby Sanepid, a potężny ubytek siły roboczej pociągnąłby za sobą dramatyczne skutki gospodarcze.

– Brak kwarantanny = wzrost zakażeń – wskazuje dr Paweł Grzesiowski, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. walki z COVID-19, nazywając za niezgodny ze zdrowym rozsądkiem i aktualną wiedzą pogląd, że kwarantanna po kontakcie z chorym na COVID-19 jest zbędna. Przestrzega również przed skróceniem izolacji do siedmiu dni, bez konieczności wykonania testu antygenowego. – Skąd wiara, że po tygodniu wszyscy wyeliminowali wirusa? Dlaczego medyków możemy zwolnić po ujemnym teście w piątym dniu? – pyta.

Ocena surowa, ale niejednorodna

Jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej, Polacy dość surowo oceniają działania rządu podejmowane w walce z pandemią. Grupa niezadowolonych jest jednak niejednorodna. Są w niej zarówno ci, którzy domagają się większych obostrzeń, jak i oczekujący ich poluzowania. Nie oznacza to, że nie ma osób wystawiających rządzącym pozytywne oceny za podejście do przeciwdziałania V fali. Dla tych osób przygotowywana przez resort zdrowia 46-stronicowa „Strategia walki z pandemią COVID-19”, o ile tylko do niej zajrzeli, okazała się niczym kubeł zimnej wody.

Trudno obronić strategiczny charakter tego dokumentu. – To zaklinanie rzeczywistości – mówi prezes Naczelnej Rady Lekarskiej prof. Andrzej Matyja. Wielu osobom czytającym ten dokument musiała nasunąć się myśl, że przygotowano go na kolanie, a od tego już nie tak daleko do sformułowania wniosku, że V fala zaskoczyła rząd jak pierwszy śnieg budzi z głębokiego snu służby drogowe.

Jak minister zaskoczył POZ

Zawarte w „Strategii…” zasady walki z pandemią, które trafiły m.in. do jednego z ministerialnych rozporządzeń, wielu pacjentom z chorobami innymi niż COVID-19 ograniczyły dostęp do opieki w POZ, a niejednego w praktyce pozbawiły możliwości zbadania przez lekarza. Ktoś żachnie się, że w trakcie pandemii pacjenci niecovidowi kolejny raz zostali zepchnięci na boczny tor. To oczywiście prawda, a po wybuchu epidemii chyba nigdy w POZ nie wprowadzono przepisów tak jaskrawo konfliktujących jednych pacjentów z innymi.

Brak wyobraźni przy podejmowaniu tej decyzji woła o pomstę do nieba – to opinie wielu lekarzy opieki podstawowej. Zobowiązano ich do zbadania w ciągu 48 h każdego pacjenta w wieku 60+, u którego podejrzewa się zakażenie SARS-CoV-2 lub faktycznie do niego doszło, niezależnie od tego, czy jest to uzasadnione względami medycznymi, czy też nie. Przepisy pominęły dość powszechnie znany fakt, że objawy niekoniecznie nasilają się w trakcie pierwszych dwóch dni od zakażenia. Co więcej, na życzenie chorego badanie ma się odbyć w jego domu. – Wizyta domowa to 6-7 osób nieprzyjętych w przychodni – mówi Wojciech Pacholicki, specjalista medycyny rodzinnej z Radomia.

Urzędnik wie najlepiej

Cel wprowadzenia nowych zasad był szczytny: wzmocnić opiekę przedszpitalną nad pacjentami zakażonymi i ułatwić im dostęp do świadczeń w POZ. W rzeczywistości zaczęło dochodzić do sytuacji, w której nieświadomego poważnego zagrożenia pacjenta wyprzedzał inny, skąpoobjawowy lub bezobjawowy, żądając pierwszeństwa w badaniu, choć jego dolegliwości nie zagrażały zdrowiu i życiu. – Jeśli mam zgłoszenie od pacjenta chorego przewlekle, to muszę odwołać jego wizytę i pojechać do domu chorego z COVID-19. Nie dlatego, że są do tego wskazania medyczne, tylko z powodu decyzji urzędnika – tłumaczy Joanna Szeląg, specjalista medycyny rodzinnej z Białegostoku.

Kolejki się wydłużyły, a część pacjentów, zamiast szukać pomocy u lekarza, próbowało „leczyć się” na własną rękę. Minister zdrowia zbagatelizował krzyk rozpaczy lekarzy rodzinnych, którzy znaleźli się między młotem i kowadłem, tak jakby w czasie V fali mieli mało pracy i mało stresu. Zaapelował o „dobrą wolę” i „lepszą organizację pracy” oraz podpowiedział, by przyjmowali pacjentów covidowych po godz. 18.00.

Czego uczy V fala?

Spoglądając na ostatnie kilka tygodni, chyba nikt nie ma wątpliwości, że napływ pacjentów covidowych do szpitali okazał się dużo mniejszy niż prognozowano. Wiele można by pisać o zaangażowaniu lekarzy, ale chyba nikt nie poczuje się urażony, jeśli stwierdzę, że mieliśmy fart. To prawdziwe szczęście w nieszczęściu, że Omikron nie okazał się tak straszny jak go malowano. Owszem, skala niedoszacowania V fali wydaje się spora, wystarczy choćby porównać liczbę testów zarejestrowanych w systemie z tymi kupowanymi w aptekach, marketach czy sklepach internetowych, ale wydaje się, że szpitale poradziły sobie z naporem pacjentów z COVID-19.

Wirus szerzył się szybko, ale nie sprawdziły się kasandryczne wizje z końca ubiegłego i początku tego roku, że w ciągu kilku tygodni do polskich szpitali trafi milion zakażonych osób. To tylko potwierdza fakt, że choć przepowiadanie pandemicznej przyszłości jest z góry skazane na porażkę, to z chorobami zakaźnymi nie ma żartów, bo zaskakują zarówno zwyczajnych ludzi, jak i najbardziej tęgie głowy.

Mariusz Tomczak

Odwiedź nas na Facebooku: www.facebook.com/gazetalekarska