Byle nie zabrakło łóżek
Niespójność, niekonsekwencja i nieprzewidywalność to wyróżniki rządowej walki z COVID-19. W chyboczącej się antykoronawirusowej strategii łatwo dostrzec jeden z naprawdę niewielu stałych punktów.
Mam na myśli troskę władz, by dla wymagających hospitalizacji zakażonych nie zabrakło łóżek.
Każdego dnia, oprócz liczby zakażeń i zgonów, otrzymujemy także dane na temat zajętych i wolnych łóżek, z uwzględnieniem respiratorów. Nawet podczas jesiennego wysypu zakażeń niezmiennie jedna informacja była pozytywna – w szpitalach jest jeszcze gdzie przyjmować chorych, w tym wymagających wspomagania oddechu.
Inna sprawa to rzeczywista dostępność miejsc na oddziałach covidowych i każdy, kto musiał przekazywać tam chorych, doskonale wie, ile trzeba było wykonać telefonów i jak wiele czasu poświęcić, by uzgodnić przyjęcie. Rządowe media na ten temat milczały, chwaląc się nowopowstałymi oddziałami i szpitalami.
Jeśli miałbym wskazać na przyczynę skoncentrowania się na wolnych łóżkach, byłyby to przerażające, najpewniej także dla członków rządu, relacje z Włoch i Hiszpanii, gdzie już po kilku tygodniach nie było gdzie hospitalizować chorych z COVID-19, a zgonów było tyle, że ciała trzeba było wywozić wojskowymi ciężarówkami i nie nadążano z pogrzebami. Możemy spekulować, czy to z troski o zdrowie obywateli, czy ze strachu o utratę władzy, ale ów łóżkocentryzm objawił się wczesną wiosną i jest z nami do dziś.
Jesienią, gdy po raz pierwszy (i ostatni?) podczas tej pandemii widmo braku miejsc w szpitalach zajrzało nam głęboko w oczy, postanowiono skorzystać z dodatkowych bezpieczników. Powiem z góry – nie mam nic przeciwko szpitalom tymczasowym. Z wielu różnych względów dobrze się stało, że można było przećwiczyć to rozwiązanie w praktyce. Podobnie oceniam sprawdzenie „w boju” gotowości do zmiany profilu szpitali i oddziałów.
Szczegółowa ocena to co innego. Strategia utrzymywania stałego nadmiaru łóżek dla pacjentów z COVID-19 odcięła wielu chorym możliwość leczenia. Widać to w statystykach zgonów. Obok Bułgarii mamy najwięcej w Europie tych niezwiązanych z koronawirusem. Czułym probierzem niewydolności systemu jest liczba pacjentów zgłaszanych do przeszczepień. W czasie pandemii odnotowano spadek o jedną trzecią, a w przypadku transplantacji nerki aż o ponad 40 proc.!
Wcale nie jest tak, że nie można było inaczej, a teraz, czyli niejako po szkodzie, jesteśmy mądrzejsi. Kardiolodzy, onkolodzy, neurolodzy i przedstawiciele wielu innych specjalności bili na alarm już wiosną, kiedy – przynajmniej u nas – nie było jeszcze zwiększonej umieralności. Nikt tych ostrzeżeń nie słuchał. Koncentrowano się na tym, co mówili zakaźnicy. Nie mam wątpliwości – popełniono błąd.
Właśnie wiosną należało tworzyć szpitale tymczasowe, wzmacniając w ten sposób placówki jednoimienne. Gdyby dodatkowo NFZ zakontraktował w sektorze prywatnym choćby tylko procedury diagnostyczne, system lecznictwa szpitalnego pozostałby drożny w stopniu tylko nieznacznie niższym niż przed pandemią.
Tymczasem miotano się od decyzji do decyzji. Któryś z rządowych ekspertów skrytykował model szpitali jednoimiennych i już po chwili pojawił się zamiar ich likwidacji. Szybko okazało się, że dedykowane chorym na COVID-19 lecznice jednak pozostaną. Jednocześnie, w imię zasady „byle nie zabrakło łóżek”, zaczęto demolować strukturę pozostałych szpitali, przekształcając wybrane oddziały w zakaźne.
Najczęściej taki los spotkał oddziały interny i pulmonologii, ale także wiele innych z dnia na dzień zmieniło profil. Dopiero późną jesienią zaczęto tworzyć szpitale tymczasowe, w tym czasie już niepotrzebne, a tylko generujące koszty. Wydmuszka na Narodowym to oczywiście najlepszy przykład.
Decyzyjny chaos trwa w najlepsze i teraz dotyczy przede wszystkim szczepionek. Ta zmiana to, mimo wszystko, szczypta optymizmu.
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny