Na marginesie „paragonu hańby” o refundacji leków
Wysoka kwota, równie wysoka świadomość prawa do darmowej opieki zdrowotnej i chore dziecko w tle musiały doprowadzić do medialnego wrzenia. Polityk PO nie mógł tego nie wiedzieć, decydując się na upublicznienie paragonu, umieszczonego na fejsbukowym profilu matki dziecka.
Foto: pixabay.com
Wywiązała się ostra wymiana zdań między zwolennikami posła opozycji twierdzącego, że ponad dwa tysiące złotych za lek „dla dziecka po przeszczepie” to hańba dla rządu oraz stronników ministra Szumowskiego, który szybko skontrował, że preparat jest objęty refundacją i kosztuje grosze.
Zapadło korzystne dla posła Budki rozstrzygnięcie sądu, który potwierdził autentyczność opisanej na paragonie transakcji, odbyły się wybory i o problemie zapomniano. A szkoda! Według GUS wydatki na leki zalecone przez lekarza stanowią pozycję numer jeden w ponoszonych z prywatnej kieszeni kosztach opieki zdrowotnej, dwukrotnie przewyższając opłaty za leczenie stomatologiczne i prawie trzykrotnie – za wizyty u specjalistów.
Trzeba przy tym pamiętać o nierealizowanych receptach i preparatach, które mimo mocnych wskazań, są rzadko wypisywane, bo pacjent od razu deklaruje, że leku nie wykupi. W przypadku „paragonu hańby” rodzice czteroletniego dziecka, które w 2015 r. przeszło przeszczepienie wątroby, zdecydowali się ponosić wysokie koszty terapii przepisywanym od 2018 r. lekiem, który jest refundowany w ściśle określonym czasie po transplantacji.
To jedna z wielu tego typu sytuacji, bo cudów nie ma – przy żałosnym finansowaniu całego systemu z refundacją leków nie może być inaczej.
Problem nie pojawił się oczywiście za czasów tzw. dobrej zmiany, a politycy, wyjątkowo pod tym względem zgodni, zamiast o konieczności oszczędzania na lekach, mówią o kierowaniu się naszym dobrem. Tak było z Ewą Kopacz, która będąc ministrem zdrowia, zdecydowała o niekupowaniu podczas pandemii tzw. świńskiej grypy rzekomo niebezpiecznych dla zdrowia aktualnych szczepionek, co przy jednoczesnym ograniczonym dostępie do leków przeciwwirusowych, bardzo skutecznych akurat w tej odmianie grypy, być może było aktem odwagi, ale na pewno nie rozwagi obecnej europosłanki.
Jako diabetolog dobrze pamiętam, jak w czasie rządów PO jeden z wiceministrów zdrowia tłumaczył podczas transmitowanej przez telewizję konferencji prasowej brak wcześniej zapowiadanej refundacji długodziałających analogów insuliny powodowaniem przez nie nowotworów, choć podstawy do takiego założenia były bardzo słabe. Diabetologia to dziedzina dobrze pokazująca, na jakim poziomie refunduje się u nas nowoczesną farmakoterapię. Niby nikt z polityków nie kwestionuje społecznego charakteru cukrzycy ani znaczenia zapobiegania groźnym powikłaniom tej choroby. Niby, bo na decyzje refundacyjne dotyczące leków o udowodnionej skuteczności, także w zakresie zapobiegania rujnującym zdrowie odległym skutkom cukrzycy, to się nie przekłada.
Wspomniane długodziałające analogi insuliny trafiły na listę refundacyjną niedługo po wspomnianej konferencji prasowej, lecz kryteria ulgowej odpłatności są trudne do spełnienia w przypadku chorych na cukrzycę typu 2, czyli zdecydowanie najczęstszą postać choroby. Podobnie rzecz ma się z flozynami, które okazały się wyjątkowo efektywne w redukcji ryzyka sercowo-naczyniowego. Zasady refundacji leków to część koszyka świadczeń gwarantowanych. Koszyka, który jest adekwatny do nakładów na ochronę zdrowia, a nie deklaracji będących akurat u władzy polityków.
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny