6 października 2024

Nie ma lekarzy. Jesień problemów z czwartą falą pandemii w tle

Kilka tygodni temu wkroczyliśmy w drugą jesień z pandemią. Pod wieloma względami jest podobna do zeszłorocznej, ale jeszcze mocniej widać problemy publicznego lecznictwa wynikające m.in. z niedostatku kadr medycznych – pisze Mariusz Tomczak.

Foto: pixabay.com

Można zaryzykować tezę, że im dłużej trwa pandemia, tym więcej koncepcji na poprawę sytuacji w ochronie zdrowia pojawia się w debacie publicznej. Nie brakuje pomysłów nieoczywistych, bywają i ocierające się o granice absurdu, a przynajmniej w taki sposób odbiera je wiele osób. Nic dziwnego, że często spotykają się z brakiem akceptacji wśród lekarzy.

W ciągu ostatniego 1,5 roku, zwłaszcza w chwilach legislacyjnej gorączki uzasadnianej walką z wirusem SARS-CoV-2, opiniowanie projektów aktów prawnych wielokrotnie okazywało się fikcją. Nie tylko dlatego, że na analizę opasłych dokumentów naszpikowanych paragrafami wyznaczano kilka dni, a nawet kilkadziesiąt godzin. Dochodziło do sytuacji, gdy w zaopiniowanych wcześniej projektach pojawiały się rozwiązania zupełnie nowe, nieznane wcześniej nikomu, poza wąską grupą polityków i urzędników. Z taką sytuacją zmaga się m.in. środowisko lekarskie, które nieustannie skarży się na ignorowanie zasady „nic o nas bez nas”.

Iskry zamiast dialogu

Na linii rząd-lekarze od dawna mocno iskrzy. Brakuje okazji do ucierania poglądów w trakcie rzeczowej wymiany argumentów, a dialog zastąpiła metoda, którą nieco ironicznie można określić połączeniem gromu z jasnego nieba z musztardą po obiedzie – ważne deklaracje w przestrzeni publicznej pojawiają się niespodziewanie, gdy przygotowana przez władze koncepcja jest już gotowa do wdrożenia, a ewentualne zmiany mogą mieć tylko charakter kosmetyczny.

Strona rządząca broni swoich pomysłów, zarzucając krytykom, że nie dostrzegają szlachetnych intencji i urządzają nagonkę niepopartą faktami, bo weryfikacja wprowadzanych rozwiązań będzie możliwa dopiero w przyszłości. Wielu lekarzy odnosi wrażenie, że celem niektórych zmian nie jest autentyczna poprawa sytuacji w ochronie zdrowia, lecz odwracanie uwagi opinii publicznej od poważnych, nierozwiązanych problemów „przykrywanych” inicjowaniem dyskusji o tematach zastępczych. Pojawiają się opinie, że spory czasami wznieca się celowo.

„Zawodówki” dla lekarzy

Kilka tygodni temu szef resortu zdrowia Adam Niedzielski wziął udział w otwarciu Centrum Symulacji Medycznej przy Uczelni Państwowej im. Jana Grodka w Sanoku. Placówka działa równo od 20 lat i można w niej ukończyć studia I stopnia na kierunku ratownictwo medyczne czy uzyskać tytuł zawodowy licencjata i magistra pielęgniarstwa. Media społecznościowe obiegło zdjęcie, na którym minister z podniesionym do góry kciukiem stoi przy łóżku szpitalnym z fantomem.

Szybko stało się ono hitem internetu, rzekomo potwierdzającym tezę, że pandemia to fikcja, a szpitale są „teatrem”, w którym role pacjentów niemogących złapać tchu „grają” manekiny podłączone do respiratorów. Jednak to nie z powodu memicznej fotografii wizyta ministra na Podkarpaciu wywołała burzę. Przemawiając w czasie Zgromadzenia Plenarnego Konferencji Rektorów Publicznych Uczelni Zawodowych, szef resortu zdrowia poinformował o zamiarze dopuszczenia takich placówek do kształcenia lekarzy i lekarzy dentystów. – Już w zasadzie przygotowaliśmy projekt – oświadczył.

Felczeryzacja medycyny

W środowisku lekarskim najpierw było niedowierzanie. Po kilku dniach, gdy okazało się, że to nie przejęzyczenie ministra czy potknięcie relacjonującego dziennikarza, rozpoczęła się ożywiona dyskusja nad nowelizacją ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce. Prezydium Naczelnej Rady Lekarskiej zażądało od resortu wycofania się z budzącego kontrowersje pomysłu, a Okręgowa Rada Lekarska w Warszawie oceniła, że zmierza on do „felczeryzacji medycyny” i prowadzi do „upadku prestiżu zawodu lekarza”. Pojawiły się głosy, że to „straszak” na środowisko, które rozpoczęło protest w białym miasteczku.

Cel zmian jasno określono w uzasadnieniu do projektu ustawy. Chodzi m.in. o „uelastycznienie warunków dotyczących możliwości ubiegania się przez uczelnie o pozwolenie na utworzenie studiów przygotowujących do wykonywania zawodu lekarza i lekarza dentysty”. Po wtóre, zwiększenie liczby placówek ma przełożyć się na wzrost liczby absolwentów medycyny, co zdaniem rządu stanowi „odpowiedź na deficyt kadr” obnażony w czasie aktualnej sytuacji epidemicznej. Innymi słowy wirus SARS-CoV-2 stał się pretekstem do wprowadzania zmian gremialnie oprotestowanych w środowisku lekarskim.

Nowe pole konfliktu

W sejmie pierwsze czytanie projektu odbyło się 1 października, co samo w sobie stanowiło zbieg okoliczności. – W dniu inauguracji roku akademickiego dokonano czegoś niebywałego, bo zamiast szacunku dla środowiska obrażono polskich profesorów medycyny. Urażono samorząd lekarski, nie dopuszczając go do opiniowania projektu. To niebywała arogancja – ocenia prof. Wojciech Maksymowicz, który dwie dekady temu stał na czele Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej, jeszcze w ubiegłym roku był wiceministrem nauki i szkolnictwa wyższego, a teraz jest jednym z opozycyjnych posłów. Mocne słowa, ale w dużym stopniu oddające nastroje osób zdumionych zapowiedzią „produkowania” lekarzy w „zawodówkach” i postawieniem na ilość, zamiast na jakość.

Zamiar rozszerzenia kręgu uczelni uprawnionych do kształcenia na kierunku lekarskim i lekarsko-dentystycznym otworzył nowe pole konfliktu z obozem władzy. W połowie października strona rządowa mocno wykastrowała swój pierwotny pomysł na uporanie się z deficytem kadr medycznych i wydawało się, że „lekarskich zawodówek” nie będzie. W ubiegłym tygodniu, ku zdumieniu wielu osób, które na pomyśle nie pozostawiły suchej nitki, Sejm uchwalił kontrowersyjne przepisy. Los ustawy leży w rękach prezydenta Andrzeja Dudy.

Pandemia a szpitale

Z danych przedstawionych w ogłoszonej kilka tygodni temu „Mapie potrzeb zdrowotnych” wynika, że w 2019 r., czyli roku niedotkniętym przez pandemię, w systemie publicznym pracowało 113,9 tys. lekarzy (87 proc. wszystkich pracujących lekarzy w naszym kraju). Najczęściej znajdowali oni zatrudnienie w ramach leczenia szpitalnego (76,6 tys.), a także w izbach przyjęć (17,4 tys.) i w SOR-ach (14,5 tys.). W kolejnym roku szpitale publiczne musiały zmierzyć się z naporem pacjentów z nieznaną chorobą zakaźną, a osoby w nich pracujące, nierzadko przymuszone do świadczenia pracy w ramach reżimu administracyjno-prawnego, zostały doświadczone szeregiem negatywnych zjawisk.

Strach, przemęczenie, objawy wypalenia zawodowego – długo można by wymieniać skutki pandemii dotykające lekarzy. – Mamy coraz mniej rąk do pracy. Wiele osób jest wyczerpanych psychicznie i fizycznie, dodatkowo nie widzą żadnego wsparcia ze strony rządu – mówi prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Nierzadko odpowiedzialnością za złą organizację systemu obciąża się pracowników ochrony zdrowia – To powoduje frustrację – przyznaje dr Michał Bulsa, członek Prezydium NRL.

Odchodzą z pracy

Od dawna mówiło się, że gdy koronawirus odpuści, niektórzy lekarze odejdą z publicznych placówek. Już od wiosny pojawiały się kolejne doniesienia o zamykaniu, zawieszaniu albo ograniczaniu działalności oddziałów szpitalnych, spowodowane brakiem kadr. Pod koniec września wypowiedzenia złożyło 26 lekarzy z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie, największej placówki pediatrycznej na południu Polski. To większość zatrudnionych tam specjalistów. W połowie października na ten sam krok zdecydowało się kolejnych 28 lekarzy, co oznacza, że praca części oddziałów może zostać sparaliżowana. – Podejmowane od 2018 r. próby rozmów i apele spotykają się z ignorancją i brakiem odzewu – mówi Łukasz Klasa, jeden z krakowskich lekarzy.

Z kierowania placówką zrezygnował prof. Krzysztof Fyderek. – Niski poziom finansowania szpitala z jednej strony i rosnące lawinowo oczekiwania płacowe personelu z drugiej, stanowią poważne zagrożenie dla dalszego funkcjonowania w obecnym kształcie. Pandemia COVID-19 zaostrzyła wszystkie problemy finansowo-kadrowe, z którymi zmaga się nasza wysokospecjalistyczna jednostka – tłumaczy ustępujący dyrektor naczelny, który rezygnację złożył na ręce prorektora UJ ds. Collegium Medicum.

Prorektor prof. Tomasz Grodzicki przyznaje, że kondycja finansowa szpitala nie pozwala na spełnienie oczekiwań lekarzy z USD w Krakowie i na potwierdzenie swoich słów wymienia kwoty: miesięcznie na wynagrodzenia trafia ok. 20 mln zł, gdyby uposażenie lekarzy miało wzrosnąć o połowę, potrzeba by 30 mln zł, a zadłużenie placówki wynosi 40 mln zł. – Jeżeli NFZ zapłaci zaległości, dług realny spadnie do ok. 15 mln zł. Nawet jeśli dostaniemy te pieniądze, nie będzie wolnej gotówki – dodaje. Nowo powołany dyrektor szpitala dr hab. Wojciech Cyrul, z wykształcenia prawnik, musi stawić czoła wyzwaniu, jakim jest ponad 70 wypowiedzeń złożonych przez lekarzy.

Z udarem na korytarzu

Problemy kadrowe i finansowe to bolączka także innych placówek, na co nakłada się niezadowolenie z warunków pracy, które w czasie pandemii często się pogorszyły, skłaniając lekarzy do powiedzenia „dość”. W lipcu działalność zawiesił oddział neurologiczny w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Toruniu, a od początku października pacjentów nie przyjmuje oddział neurologii i leczenia udarów tamtejszego specjalistycznego szpitala miejskiego.

Z 200-tysięcznego Torunia osoby np. z podejrzeniem udaru są przewożone do Bydgoszczy, Świecia i Lipna, bo oddziały w Inowrocławiu, Grudziądzu i we Włocławku również nie funkcjonują. Problem nabrzmiewał od dłuższego czasu, a dodatkowo został nagłośniony po tym, gdy na początku października na oddział neurologii Szpitala Uniwersyteckiego nr 2 im. Jana Biziela w Bydgoszczy trafiło tylu pacjentów, że nawet osoby w ciężkim stanie musiały leżeć na korytarzu, bo zabrakło dla nich miejsc w salach.

Kolejne zamykane oddziały

Złe wieści dochodzą nie tylko z woj. kujawsko-pomorskiego. Ostatnio wypowiedzenia złożyła większość specjalistów z jedynego w Warszawie oddziału psychiatrii dla dzieci – co to może oznaczać, najlepiej świadczy fakt, że na Mazowszu i Podlasiu działają w sumie dwa oddziały dziecięce i trzy młodzieżowe. Do końca roku jest zawieszony oddział wewnętrzny w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Rybniku, bo nie udało się skompletować zespołu – żeby go otworzyć, potrzeba pięciu lekarzy specjalistów, a jest tylko jeden. Podobny status mają także dwa inne oddziały.

Nad szpitalem wojewódzkim w Płocku od kilku miesięcy wisi groźba sparaliżowania pracy kilku oddziałów. W Mazowieckim Szpitalu Specjalistycznym w Radomiu z powodu braków kadrowych wstrzymano przyjęcia na oddział anestezjologii, intensywnej terapii i leczenia bólu. W lipcu Zamojski Szpital Niepubliczny zawiesił oddział pediatryczny na trzy miesiące, ale niedawno okazało się, że taka sytuacja utrzyma się do końca grudnia, a być może i dłużej. „Możesz pomóc w znalezieniu obsady pediatrii? Zadzwoń 602 588 477” – taki wpis na swoim profilu na Facebooku zamieścił ostatnio prezydent Zamościa. – To apel ostatniej szansy – mówi.

Mało medyków, dużo zakażeń

W szpitalu powiatowym w Ostrowcu Świętokrzyskim najpierw brakowało anestezjologów, potem z pracy rezygnowali radiolodzy, a z początkiem października, po kilkutygodniowych negocjacjach, odeszło pięciu z siedmiu lekarzy z SOR. Na razie na dyżurowanie w SOR zdecydowali się lekarze z innych oddziałów, ale co nastąpi później, nie wiadomo. – Ten sam problem co w całej Polsce, dotarł do naszego szpitala – przyznaje Adam Karolik, p.o. dyrektora naczelnego, na którego biurku w ostatnich miesiącach wielokrotnie lądowały wypowiedzenia z pracy podpisane przez doświadczonych medyków. W szpitalu wojewódzkim w Tarnobrzegu planuje się reorganizację oddziału chirurgii dziecięcej i urazowej, bo na emeryturę odchodzi trzech lekarzy, a na ich miejsca nie ma chętnych. W kraju takich przypadków jest więcej.

Na domiar złego rosnąca liczba osób zakażonych SARS-CoV-2 napędza czwartą falę pandemii. – Przyjęcie szczepienia przeciw COVID-19 w polskich warunkach zmniejsza ryzyko hospitalizacji 82-krotnie, a śmierci 94-krotnie. Ryzyko jest zawsze, ale ono jest niewspółmierne wobec korzyści, jakie uzyskujemy, szczepiąc się – powiedział dr hab. Jerzy Jaroszewicz, kierownik Oddziału Obserwacyjno-Zakaźnego i Hepatologii w Szpitalu Specjalistycznym nr 1 w Bytomiu w czasie inauguracji nowego roku akademickiego w SUM w Katowicach. Powołał się na dane z projektu SARSTer, w ramach którego gromadzone są informacje z kilkudziesięciu ośrodków w kraju.

W obawie przed koronawirusem

Z powodu rosnącej liczby zakażeń szpitale ograniczają odwiedziny lub ich zakazują. W ostatnim czasie zdecydowały się na to placówki z Podkarpacia, m.in. w Rzeszowie, Łańcucie i Brzozowie. W Sanoku w związku z sytuacją epidemiczną wstrzymano przyjęcia pacjentów na oddział kardiologiczny, a w Stalowej Woli, po wykryciu zakażeń wśród personelu i pacjentów, nikogo nie przyjmowano na oddziały neurologiczny i udarowy. Takie decyzje, choć uzasadnione stanem wyższej konieczności, spowalniają tryby systemu powołanego do ochrony ludzkiego zdrowia i życia.

Nie należy zapominać o proteście ratowników medycznych, czego spektakularne skutki obserwują mieszkańcy Warszawy. Z powodu braku obsady karetek do osób potrzebujących pomocy wysyłane są śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. W ostatnich tygodniach w środku dnia lądowały m.in. na ruchliwym pl. Konstytucji i pl. Bankowym, niedaleko Dworca Zachodniego, przy jednej ze stacji metra i na boisku na Bielanach. Protest ratowników rykoszetem uderza w lekarzy, bo część pacjentów, którzy nie mogą doczekać się na karetkę, wcześniej czy później trafi do szpitala z pogorszonym stanem zdrowia.

Premier kupi nowe łóżka

Nie każdy wie, że do wybuchu epidemii SARS-CoV-2 Polska miała jedną z najwyższych w Unii Europejskiej liczbę łóżek szpitalnych przypadających na 100 tys. mieszkańców. W innych krajach przez ostatnie lata ich liczba na ogół spadała, w wyniku czego ta różnica się pogłębiała. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że mamy sprzęt i wyposażenie, co oczywiście nie oznacza, że nie mogłoby być lepiej, ale prawdziwe wyzwanie stanowi brak wysoko wykwalifikowanych umysłów i rąk, bo coraz częściej nie ma komu leczyć, a z uwagi na starzejące się społeczeństwo będzie rosnąć liczba pacjentów wymagających specjalistycznej opieki.

Tymczasem, kiedy premier Mateusz Morawiecki mówi o inwestowaniu w ochronę zdrowia, to przede wszystkim koncentruje się na obietnicy podnoszenia standardu placówek. Jeden z ostatnich pomysłów rządu to wymiana ponad 90 tys. łóżek szpitalnych ze środków Subfunduszu Modernizacji Podmiotów Leczniczych będącego częścią „prezydenckiego” Funduszu Medycznego.

Słowo, które warto zapamiętać

Ostatnio w sukurs przepracowanym lekarzom nieoczekiwanie przyszła Najwyższa Izba Kontroli. Zdaniem kontrolerów w związku z tym, że prawie 1/3 czasu porady lekarskiej pochłania prowadzenie dokumentacji medycznej i wykonywanie czynności administracyjnych, zachodzi potrzeba ograniczenia ich czasochłonności, tak by zwiększyć efektywność leczenia pacjentów. Mimo że każdy praktykujący lekarz doskonale o tym wie, wyniki kontroli NIK są cennym argumentem w walce o odejście zza biurek. Na ograniczenie biurokracji i uwolnienie potencjału lekarzy na razie się jednak nie zanosi.

Póki koronawirus budzi grozę, minister zdrowia ma swoje sposoby na łagodzenie problemów związanych z deficytem kadr. W jednym z ostatnich rozporządzeń wydłużył do końca roku zwolnienie szpitali, które udzielają świadczeń gwarantowanych w trybie hospitalizacji, z obowiązku zapewnienia kadry lekarsko-pielęgniarskiej. W uzasadnieniu wskazano, że celem jest „uelastycznienie” zarządzania personelem. Identycznym wyrazem rząd tłumaczył chęć rozpoczęcia kształcenia lekarzy i stomatologów w wyższych szkołach zawodowych. Tak jak pandemią uzasadnia się wprowadzenie wielu kontrowersyjnych zmian w przepisach, tak elastyczność – cokolwiek w praktyce to znaczy – może okazać się nowym słowem kluczem w ochronie zdrowia na kolejne miesiące.

Mariusz Tomczak