Prof. Jerzy Sieńko: Lekarze na pierwszej linii. Cywile w służbie armii
Rosnące zagrożenie militarne stawia nowe wyzwania przed systemem ochrony zdrowia. O tym, dlaczego potrzebna była funkcja pełnomocnika MON ds. współpracy z podmiotami leczniczymi, jak szkolić w zakresie medycyny pola walki i jak uniknąć chaosu w powołaniach na ćwiczenia, mówi prof. Jerzy Sieńko w rozmowie z Anną Wojdą.

W lipcu został Pan powołany na stanowisko pełnomocnika ds. współpracy z podmiotami leczniczymi podległymi MON, co było jedną z ostatnich decyzji byłej minister zdrowia Izabeli Leszczyny. Skąd decyzja o utworzeniu takiego stanowiska?
W ostatnim czasie w przestrzeni medialnej pojawiały się informacje dotyczące wykorzystania cywilnej ochrony zdrowia w różnych aspektach wojskowych. Nie były one konsultowane z resortem zdrowia, dlatego minister Izabela Leszczyna zdecydowała o utworzeniu funkcji pełnomocnika. Jeżeli mówi się o szkoleniach cywilnej kadry lekarskiej, pielęgniarskiej czy ratowniczej, to trzeba je poprzedzić analizą środowiskową i uregulować odpowiednimi przepisami wykonawczymi.
Obecnie każdy lekarz i pielęgniarka w Polsce mogą raz na dwa lata zostać powołani na tygodniowe ćwiczenia wojskowe. Premier zapowiedział, że ćwiczenia te będą miały charakter powszechny. Jeżeli mają się odbywać na masową skalę, muszą być zaplanowane w taki sposób, aby nie zakłóciły funkcjonowania systemu ochrony zdrowia – zarówno w czasie pokoju, jak i w warunkach wojny. Projekty szkoleniowe wymagają zatem analizy i MON, i MZ.
Czy zatem jako pełnomocnik będzie Pan chronił lekarzy przed „pójściem w kamasze”, o czym swego czasu mówił Ludwik Dorn?
Nie chodzi o to, by unikać szkoleń wojskowych. Jestem przekonany, że środowisko lekarskie ma poczucie odpowiedzialności – zwłaszcza zabiegowcy wiedzą, że w razie konfliktu zbrojnego to na nich będzie spoczywał obowiązek wsparcia wojska. Dzięki współpracy z MON jesteśmy w stanie odpowiednio się do tego przygotować. Chodzi o to, by w powołaniach na ćwiczenia panował porządek, a same ćwiczenia były nakierowane na dostosowanie procedur do realiów działań wojennych.
W działania łączące medycynę cywilną z wojskową angażuje się Pan już od dawna. W ubiegłym roku zorganizował Pan szkolenia wojskowe dla kadry medycznej w woj. zachodniopomorskim.
Mam świadomość, że od likwidacji Wojskowej Akademii Medycznej w 2002 r., która kształciła lekarzy na potrzeby wojska, wśród kadry medycznej brakuje wiedzy z zakresu medycyny pola walki. Próba reaktywacji WAM nie gwarantuje szybkiego uzupełnienia kadry medycznej wobec ustawicznego zagrożenia wojną. Ta świadomość doprowadziła m.in. do zakupu szpitali polowych. Problem polega jednak na tym, kto – jako wysoko wykwalifikowana kadra – miałby w nich pracować.
Dlatego jesienią 2024 r. w województwie zachodniopomorskim uruchomiłem pilotażowy program szkolenia cywilnych kadr medycznych. Zaczęło się od spotkania dowództwa 12. Brygady Zmechanizowanej w Szczecinie z konsultantami wojewódzkimi chirurgii ogólnej, ortopedii i traumatologii, anestezjologii oraz pielęgniarstwa operacyjnego i anestezjologicznego. Zobligowano konsultantów do zrekrutowania lekarzy i pielęgniarek ze szpitali w regionie w takiej liczbie, aby nie zakłócić ich funkcjonowania ani w czasie pokoju, ani wojny.
W styczniu 2025 r. w jednostce odbyło się zebranie szkoleniowo-rekrutacyjne. Komendant Wojskowego Centrum Rekrutacji zebrał dane uczestników i umówił się z nimi na indywidualne rozmowy. Z wyprzedzeniem poinformowano ich również o następnym spotkaniu w październiku 2025 r. na poligonie w Drawsku Pomorskim.
Nasze działania wsparł gen. Marek Sokołowski, dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych RP, który jako wielokrotnie sprawdzony w boju żołnierz dostrzegł sens tego projektu. W październiku, tuż po ćwiczeniach na poligonie, odbędzie się Kongres Towarzystwa Chirurgów Polskich, podczas którego wygłoszę wykład „Chirurgia polska wobec zagrożenia wojną”. To będzie dobry moment, by podsumować projekt i rozpocząć jego wdrażanie w całym kraju.
Na początku roku zapowiedział Pan wprowadzenie modułu z medycyny pola walki do programu specjalizacji z chirurgii ogólnej.
Program specjalizacji jest pisany od nowa, a jesienią zaprezentujemy ostateczny projekt i przekażemy go do analizy środowiskowej. Chcemy zwłaszcza poznać opinię najmłodszych specjalistów chirurgii, którzy mają najświeższe informacje z zakresu działania systemu kształcenia.
Medycyna pola walki pojawia się w programie specjalizacyjnym, ponieważ każdy chirurg, niezależnie od tego, czy pracuje w szpitalu polowym drugiego stopnia, czy w szpitalu cywilnym, może mieć do czynienia z pacjentem rannym na froncie. Musi wiedzieć, jak ranny został zaopatrzony, np. że ma wepchnięty 1,5-metrowy opatrunek hemostatyczny.
Lekarz musi wiedzieć wszystko o opatrunkach stosowanych przez ratowników wojskowych – jak, kiedy i dlaczego są zakładane – by umieć „rozpakować” pacjenta. To nie jest wiedza oczywista, bo na studiach nie uczono nas opatrywania ran postrzałowych, które mają inną specyfikę niż spotykane przez nas na co dzień. Na początku wojny w Ukrainie tamtejsi lekarze musieli zmierzyć się z wielkimi drewnianymi drzazgami w ciałach rannych żołnierzy, trudnymi do wydobycia i utrudniającymi gojenie się ran.
Pochodziły z belek używanych do umacniania okopów. Dzięki uwagom chirurgów na drewniane belki zakładane są teraz solidne siatki, które w razie wybuchu nie dopuszczają do zranienia żołnierzy. Moduł z medycyny pola walki będzie trwał pięć dni i będzie prowadzony stacjonarnie w jednym z ośrodków wojskowych. Zakończy go egzamin praktyczny i teoretyczny.
Czy kurs z medycyny pola walki zastąpi inne kursy?
Zespół ekspertów powołany przez konsultanta krajowego opracowuje program specjalizacji również pod kątem redukcji i zmiany niektórych kursów dotychczasowych, które są niepotrzebne, np. dlatego że stanowią powtórzenie niektórych kursów z okresu stażu podyplomowego czy nawet studiów. Chodzi o to, by stworzyć jak najwięcej przestrzeni dla medycyny praktycznej, likwidując i minimalizując kursy teoretyczne.
Zmieniła się nie tylko rzeczywistość geopolityczna, ale również chirurgia ogólna. Za chwilę w większości szpitali pojawią się roboty, które dystrybuuje coraz więcej firm w Polsce. Dlatego chcemy, by w kilku miejscach w Polsce każdy rezydent chirurgii ogólnej mógł przejść podstawowy kurs operowania na takim robocie. Dziś nie ma takiej możliwości.
Robotami operują tylko specjaliści, którzy uzyskali specjalny certyfikat. Jeżeli w szpitalu wykonuje się rocznie np. 80 operacji robotowych na jelicie grubym, to według obecnych przepisów może wykonywać je tylko jeden chirurg. Żeby uzyskać refundację, należy robić przynajmniej 50 takich operacji rocznie, tyle samo, ile musi w ciągu roku wykonać chirurg, by utrzymać certyfikat. Nie ma więc mowy, by w takim szpitalu operacje robotowe wykonywało dwóch lub więcej chirurgów.
Jeżeli w tym ośrodku mamy ośmiu rezydentów, z których każdy do specjalizacji musi wykonać 30 operacji na jelicie grubym – 15 jako operator, 15 jako asysta, to żaden z nich nie ma szansy wypełnić książeczki specjalizacyjnej. Dzień zakupu robota do oddziału jest dniem żałoby dla rezydentów, a konsultant krajowy mógłby odebrać akredytację szkoleniową dla takiego oddziału, aby nie tworzyć fikcji. Nie możemy udawać, że nic się nie dzieje.
To niejedyna zmiana, którą Pan planuje.
Chcę również zrewidować katalog operacji tak, by specjaliści doskonalili te najczęściej wykonywane zabiegi w chirurgii. Nowością będzie egzamin kompetencji po II roku specjalizacji. Nie możemy wrócić do obowiązujących dawniej I i II stopnia specjalizacji, bo przepisy unijne mówią, że specjalizacja nie może trwać krócej niż pięć lat i jest jednostopniowa.
Dlatego chcemy, by po dwóch latach szkolenia specjalizacyjnego lekarz mógł przystąpić do kompetencyjnego egzaminu ustnego przed komisją złożoną z praktyków. Jeśli zda, uzyska dokument potwierdzający kompetencje, ważny dożywotnio. Obecnie po dwóch latach specjalizacji lekarz staje się tzw. lekarzem systemu i może przyjmować pacjentów w poradni, a wizyty mogą być rozliczane przez NFZ, pod warunkiem że nad poradnią sprawuje pieczę lekarz specjalista. Jeśli jednak nie ukończy specjalizacji, traci te uprawnienia wraz z końcem rezydentury.
Dziś kierownik specjalizacji ma związane ręce – jeśli widzi, że jego podopieczny nie nadaje się do chirurgii, może mu zasugerować zmianę specjalizacji, ale szkolący się lekarz nie musi go posłuchać. Dzięki egzaminowi kompetencyjnemu nawet w przypadku rezygnacji z dalszej specjalizacji lekarz będzie mógł pozostać w systemie z określonym zakresem kompetencji.
Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 9/2025