11 października 2024

Sektor prywatny ochrony zdrowia a pacjenci i władza

Sektor prywatny ochrony zdrowia nigdy nie będzie pupilem władzy, która ochronę zdrowia traktuje, jako swoją służbę. Nie oznacza to jednak, że nie może być dla niej przydatny.

Foto: pixabay.com

W krzywym zwierciadle dobrą władzę od złej odróżnia to, że prócz własnych potrzeb ta dobra zaspokaja także potrzeby wyborców. Ochrona zdrowia w rządzie premiera Mateusza Morawieckiego stoi na pierwszym miejscu, przynajmniej deklaratywnie.

Zaspokojenie potrzeb wyborców zawsze stało wysoko na liście priorytetów Prawa i Sprawiedliwości, a zaspakajanie potrzeb własnych jest przez prezesa tej partii jednoznacznie krytykowane. Głośna sprawa premii dla członków rządu pokazuje, jak bardzo w obecnych dwóch latach wyborczych potrzeby wyborców mogą dominować nad potrzebami własnymi partii.

Czy można spełnić oczekiwania wyborców bez odniesienia się do ich potrzeb zdrowotnych? W żadnym wypadku. Czy można spełnić oczekiwania zdrowotne bez odwołania się do pomocy sektora prywatnego? Sięganie po pomoc sektora prywatnego to zbyt wiele, ale wymuszona koabitacja lub punktowe wykorzystanie jego potencjału to co innego.

Po pierwsze wyjaśnijmy, co rozumiemy pod słowami sektor prywatny. Mamy tu do czynienia z dwoma perspektywami – prywatnego świadczeniodawcy i prywatnego płatnika usług zdrowotnych. Obie nie budzą entuzjazmu u przedstawicieli władzy, którzy pragną wykorzystać okazję, jaką tworzą potrzeby zdrowotne pacjentów, do uwypuklenia swojej roli.

Prywatni świadczeniodawcy w Polsce, to najczęściej lekarze prowadzący indywidualne i grupowe praktyki lekarskie, wykonujący wolny zawód i podejmujący decyzję gospodarcze według swego własnego uznania.

W obszarze usług zaufania publicznego taka niezależność nie podoba się żadnej władzy. Taki obraz podstawowej opieki zdrowotnej ukształtował się w Polsce w latach 90-ych zeszłego stulecia i dziś nie ma praktycznych możliwości jego zmiany. Co prawda pod hasłem opieki kompleksowej pojawiały się koncepcje przyciągnięcia POZ do szpitali i włączenia w ich struktury, ale zawodzą one nawet w przypadku opieki specjalistycznej, a co dopiero mówić podstawowej.

Lekarze pozostaną niezależni i nic tego w dającej się przewidzieć przyszłości nie zmieni. Dopełniają ten obraz prywatne praktyki i ośrodki specjalistyczne, laboratoria diagnostyczne, centra diagnostyki obrazowej, szpitale chirurgii jednego dnia i pewna liczba szpitali ogólnych. Tu niezależność lekarzy słabnie, gdy pojawia się uzależnienie od kapitału przekraczającego indywidualne możliwości, a wraz z nim – uzależnienie od gwarantowanego finansowania publicznego.

Im większe to uzależnienie, tym większą szansę odzyskania pełni kontroli nad usługami zaufania publicznego dostrzega obecna władza i tym bardziej niepewna jest sytuacja podmiotów prywatnych. Perspektywa prywatnego płatnika także nie jest atrakcyjna dla władzy pragnącej sprawować pełnię kontroli nad sektorem zdrowia, choć są tu pewne wyjątki. Prywatny płatnik działający na źle regulowanym rynku oznacza nierówności w zdrowiu, a to kłóci się z zasadami ustroju opartego na pryncypiach równości i sprawiedliwości społecznej.

Choć konstytucja takiego egalitaryzmu nie zakłada, jego głoszenie stało się ważnym narzędziem w politycznej debacie, trafiającym swym populistycznym tonem do rzesz odbiorców. Namacalnym tego skutkiem jest pozbawiony umocowania prawnego zakaz dopłacania do świadczeń i praktyka relegowania z systemu świadczeń gwarantowanych każdego pacjenta, który chciałby poprawić swoją sytuację zdrowotną ponad minimum, czy jak kto woli standard zapewniany przez płatnika publicznego.

Choć jest to niekorzystne dla pacjenta, wybudowanie muru pomiędzy świadczeniami finansowanymi ze środków publicznych a finansowanymi prywatnie ma swoje korzyści dla władzy w Polsce co najmniej od dekady.

Pozwala ukryć niedostateczną wydajność systemu publicznego, który wypycha pacjenta do sektora usług finansowanych prywatnie. Stanowi swoisty wentyl bezpieczeństwa dla osób, którzy nie mogą dłużej czekać w kolejce do świadczeń, szczególnie z obszaru AOS. Każdy, kto z tego skorzysta, zwalnia miejsce dla następnego w kolejce. Genialne w prostocie, ale brutalne społecznie, gdyż na taką ucieczkę z systemu nie stać słabiej uposażonych obywateli.

Sektor prywatny w Polsce od początku swego rozwoju odciążał sektor publiczny. Abonamenty medyczne służą dziś ponad dwóm czy nawet więcej milionom ludzi, którzy praktycznie nie korzystają z podstawowej opieki zdrowotnej (POZ) i ambulatoryjnej opieki specjalistycznej (AOS) finansowanej przez NFZ. Nie dość, że odprowadzają składkę zdrowotną, to lecząc się w ramach abonamentu opłacanego przez pracodawcę zwiększają dostępność do świadczeń POZ i AOS finansowanych ze środków publicznych dla pozostałych pacjentów.

Choć dyskutowana jest obecnie koncepcja, która przesuwa część środków związanych z medycyną pracy z sektora abonamentowego do POZ, to jednak w niczyim interesie nie leży dziś likwidowanie opieki abonamentowej. Na pewno takiego skutku nie rodzi propozycja, aby co do zasady zaświadczenia o zdolności do pracy miał wydawać lekarz rodzinny z ośrodka POZ, który opiekuje się pracownikiem i zna dobrze jego stan zdrowia. To co prawda ogranicza potencjał medycyny pracy jako obszaru wzrostu dla sektora abonamentowego, ale tworzy dodatkowe źródło przychodu dla prywatnego POZ.

Dodatkowo, z perspektywy koordynacji opieki zdrowotnej, można nawet powiedzieć, że służy pacjentowi. Warto jednak zauważyć, że rozdrobniony POZ z ofertą medycyny pracy nie może stanowić alternatywy wobec sieci abonamentowych dla dużych zespołów pracowniczych. O tym jak sektor prywatny bywa potrzebny w warunkach kryzysu władzy publicznej świadczy odejście od promowanej do niedawna w Polsce skompromitowanej koncepcji dekompozycji AOS pomiędzy szpitale publiczne i POZ.

Pod wzniosłymi hasłami opieki kompleksowej i sieci zabezpieczenia potrzeb zdrowotnych, próbowano skierować do sektora publicznego dodatkowe środki z zakresu AOS, aby skompensować ryzyka finansowe, które wprowadziła sieć szpitali.

Nie wyszło, a przynajmniej nie w takiej skali, jak tego oczekiwano, bo nie mogło wyjść. Szkoda pióra, aby rozpisywać się dlaczego. Warto tylko przypomnieć perspektywę pacjenta, dla którego leczenie ambulatoryjne w miejscu zamieszkania, a nie w odległym szpitalu, to istotna wartość pozwalająca mu kontynuować pracę i zachować balans w życiu rodzinnym. W zderzeniu władzy z rzeczywistością ograniczonego potencjału świadczenia usług AOS przez szpitale i POZ, sprawnie i dynamicznie reagujący sektor prywatny ponownie okazał się wyśmienitym wentylem bezpieczeństwa i zapobiegł kompromitacji systemu publicznego.

O ile POZ i AOS, tak finansowany prywatnie, jaki i publicznie, ma się w Polsce w miarę dobrze, o tyle sytuacja szpitali prywatnych jest bardziej skomplikowana. W przeważającej mierze nie weszły do sieci szpitali, a spekulacje o wielkości środków na kontraktowanie usług poza siecią i jak te środki mogłyby poprawić sytuację szpitali sieciowych wciąż trwają. Jednak i tutaj niewydolność systemu publicznego okazuje się bronić roli i miejsca sektora prywatnego.

Gdy władza publiczna zdecydowała o skróceniu kolejek do najbardziej wyczekiwanych procedur, okazało się, że gotowość sektora publicznego do wzięcia na siebie tego „ciężaru” nie jest stuprocentowa. Ponownie sektor prywatny okazał się partnerem, który potrafił dynamicznie dostosować się do potrzeb i wesprzeć koncepcje poprawy dostępności do świadczeń zdrowotnych lepiej niż niejeden szpital zmagający się z nieefektywnymi schematami wynagrodzeń personelu medycznego, niedoborem kadr, czy alternatywą, jaką tworzy przed lekarzami sektor świadczeń finansowanych ze środków prywatnych.

Tych kilka doświadczeń obecnej władzy, w których sektor prywatny uzupełnia sektor publiczny, niweluje skutki błędnych decyzji, służy jako zawór bezpieczeństwa tak dla pacjentów jak i regulatora, jest pożyteczną lekcją, która uzasadnia utrzymanie sektora prywatnego przy życiu. Nie jest to co prawda lekcja wystarczająca aby zrozumieć, jak bardzo może być pomocny w realizowaniu zadań publicznych, ale wydaje się, że wystarczająca aby odejść od nagonki, jaką do niedawna był epatowany.

Czy tworzy to warunki rozwoju dla tego sektora? Nie do końca. Ale rozważnym przedsiębiorcom, z odpowiednim wyczuciem rynku, zdolnością do budowania relacji z lokalnymi środowiskami, stwarza pole do rozwoju i ogranicza poziom ryzyk, jakie jeszcze do niedawna mogliśmy obserwować. Na pewno natomiast skończyła się epoka wolnej amerykanki, gdy można było udawać, że się prowadzi szpital prywatny, nic nie inwestując i wynajmując jako szósty, czy siódmy podmiot w kolejności salę operacyjną na godziny w szpitalu publicznym. To akurat dobrze.

Robert Mołdach
IZiD