Upartyjnienie do imentu
Ten sam dzień, ta sama gazeta. Artykuły na temat dwóch chirurgów. Tych tekstów mogłoby nie być. Poza pacjentami, w przytłaczającej większości zadowolonymi – tak mamy prawo zakładać, niewielu interesowałoby się tym, czym obydwaj panowie się zajmują.
Foto: pixabay.com
Ot, dobrzy specjaliści, robiący swoje. Ale z jakichś względów panowie postanowili wejść, czy precyzyjniej ujmując, wdepnąć w politykę.
A to ma swoje konsekwencje. U nas na pierwszym planie jest zaszufladkownie: „nasz” lub „nie nasz”. A stąd już prosta i krótka droga do szukania haków.
Paradoksalnie, o jednym zrobiło się głośno, jak został marszałkiem senatu, a o drugim, jak przestał nim być. Gazeta, do której zajrzałem, jest znana z hasła „nam nie jest obojętne”. To znaczy, że ma ściśle określoną linię i w przypadku polityki lub ideologii z góry wiadomo, co na dany temat napisze.
Zwierciadłem tekstu są komentarze czytelników. Prawo do ich zamieszczania mają wyłącznie prenumeratorzy, czyli z reguły podzielający poglądy dziennikarzy gazety.
Czytam. Pod długim, anonsowanym na pierwszej stronie wywiadem z obecnym marszałkiem, praktycznie same pochwały i słowa otuchy. „Panie Marszałku, odwagi i wytrwałości”, „Wspaniały, mądry, godny najwyższego szacunku człowiek”, „Piękna postać”. Co pod materiałem na temat byłego marszałka? I tym razem reprezentatywna próbka.
„Kanalia nad kanalie”, „Degenerat”, „Facet bez honoru”, „Zwykła gnida i tyle”. Kilka kliknięć i jestem po drugiej stronie barykady. Tym razem to znany portal, równie obiektywny co gazeta. Na tapecie marszałkowie. Ale tutaj „nasz” z gazety jest „nie nasz”. Widać to w komentarzach. Nie będę cytował, bo na dobrą sprawę to te same co wyżej, tylko adresaci się zmienili.
Nie mam nic przeciwko prześwietlaniu życiorysów osób sprawujących najważniejsze funkcje w państwie, bo w dojrzałych demokracjach to standard, ale poszukiwanie faktów to nie to samo, co ich tworzenie z wykorzystaniem aparatu śledczego państwa. Nie widzę niczego nadzwyczajnego w pełnieniu dyżurów przez lekarza-urzędnika, ale w przypadku trzeciej osoby w państwie zakrawa to na kpinę z urzędu.
Stali czytelnicy moich felietonów zapewne już to wiedzą, ale jeśli ktoś ma wątpliwości, wyjaśnię: nie należę i nigdy nie należałem do żadnej partii. Nie mam też powodów rodzinnych, by darzyć którąś z opcji politycznych szczególną sympatią. Od jesiennych wyborów w 2005 r., kiedy to ich dwaj zwycięzcy, zamiast obiecywanej jeszcze po podliczeniu głosów zgody, zafundowali nam głęboki, rujnujący rodzinne i przyjacielskie więzi konflikt, czuję dystans do polityki. Ten dystans z roku na rok narasta i dziś graniczy z odrazą.
Wrogość obydwu głównych sił politycznych jest tak duża, że przy przejęciu władzy przez jedną z nich nikt już nie zakłada innego scenariusza niż pogrom nominatów poprzedników. Ta reguła działa nie tylko przy okazji wyborów parlamentarnych, ale i samorządowych. I niestety promuje na kierowniczych stanowiskach miernoty. Najgorsze jest jednak to, że z powodu kleistej i coraz bardziej cuchnącej partyjnej otoczki nie ma dziś mowy o rzetelnej dyskusji na ważne tematy, a zamiast reform mamy walkę o podporządkowanie poszczególnych sektorów. Jest tak również w ochronie zdrowia, wydawałoby się, apolitycznej. Obecnie jesteśmy na etapie pozorowanych uzgodnień (vide protest rezydentów) i udawanej dyskusji.
Najświeższy przykład to nowelizacja ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, do której tworzenia zostaliśmy zaproszeni. Tyle tylko, że przesłany do sejmu przez rząd projekt jest pełen rozwiązań, których nie tylko nie uzgodniono, ale nawet nie przedyskutowano ze środowiskiem lekarskim. W malignie przepełnionych jadem sporów na temat panów marszałków, które nie mają znaczenia dla funkcjonowania systemu, za to są wysoce szkodliwe dla wizerunku lekarza, mało kto to zauważy.
Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny