26 kwietnia 2024

Quo vadis medice? (długi list lekarza)

Jestem lekarzem z prawie 35-letnim stażem w tzw. państwowej służbie zdrowia. Trochę w życiu doświadczyłem, zarówno jako lekarz, jako pacjent i jako tzw. rodzina pacjenta. Mam też trochę własnych przemyśleń, na temat życia w ogóle i medycyny w szczególności.

Foto: pixabay.com

Chciałbym serdecznie podziękować za znakomity artykuł Pana Doktora Edwarda Charczuka (Stukot białych trepów – „Ból i cierpienie”), a jednocześnie pogratulować odwagi. Od bardzo wielu lat czytam „Gazetę Lekarską”, ale takiego tekstu jeszcze nie widziałem. Podziękować, bo podobne doświadczenia i odczucia są udziałem wielu pacjentów i tych z nas, którzy w roli pacjenta musieli korzystać z państwowych placówek medycznych w Polsce.

Wtedy dość boleśnie przekonujemy się, jak ważne jest to, po której stronie fartucha się jest. Stąd m.in. bierze się ogólna niechęć do pracowników medycznych w społeczeństwie, zresztą podsycana systematycznie i pracowicie przez media, niezależnie od aktualnie rządzącej opcji. Pogratulować odwagi, bo generalnie środowisko lekarskie bardzo niechętnie zwraca uwagę na „te sprawy”, a w „Gazecie Lekarskiej” po raz pierwszy (jak mi się wydaje) poruszono tę tematykę.

Wolimy skupić się na skądinąd ważnych doniesieniach z posiedzeń różnych gremiów lekarskich, najnowszej klasyfikacji nowotworów mózgu w oparciu o stwierdzane mutacje genowe albo poruszać dyżurny temat niedofinansowania ochrony (służby?) zdrowia.

Nie interesują nas odczucia pacjenta, gdy naburmuszony doktor zakomunikuje, że czegoś tam nie zrobi, bo jest po godzinach, albo pielęgniarka dyżurna nie dopoi ewidentnie odwodnionego noworodka, „bo nie ma takiego zlecenia od lekarza”, a o poinformowaniu lekarza dyżurnego o problemie oczywiście nie ma mowy. O takim drobiazgu, jak rozmowa pana docenta odwróconego plecami z pacjentką-lekarką, świadczącym o zupełnym braku manier, nawet nie warto wspominać. Każdy jest tak wspaniałym profesjonalistą w swojej dziedzinie i wszystko, co robi, jest tak doskonałe, że każda, nawet wyrażana w najlepszej wierze życzliwa krytyka czy propozycja zmiany wyuczonych stereotypów jest odbierana jako frontalny atak na dobra osobiste.

Na poczekaniu można by wymienić wiele takich sytuacji. Na szczęście jest wielu (większość?) oddanych swojej pracy lekarzy i pielęgniarek, starannych i uprzejmych dla kolegów i pacjentów, i dzięki nim tak naprawdę ochrona zdrowia w tym kraju funkcjonuje, wbrew pozorom często nawet lepiej niż na ogólnie podziwianym Zachodzie. Kilku moich znajomych, którzy wyjechali za tzw. chlebem, mając rzeczywisty problem zdrowotny (wada serca albo nowotwór mózgu u własnego dziecka), wracają do Polski, bo zdają sobie doskonale sprawę, że takiego serwisu jak tu, tam nie uzyskają. Niestety, odnoszę wrażenie, że ci dobrzy lekarze to zwykle osoby ze starego pokolenia, wychowane w nieco innych realiach albo bardzo młode, jeszcze niezdemoralizowane.

Często wbrew systemowi, standardom i wytycznym starają się po prostu pomóc pacjentowi. W najlepszym razie są postrzegani przez kolegów i koleżanki jako „Judymowie” czy następczynie Florence Nightingale, nieszkodliwi dziwacy, nieprzystosowani, a czasem niestety jako wrogowie kolektywu i systemu, niepotrzebnie podnoszący standardy, rozpieszczający i demoralizujący pacjentów, przyzwyczajający ich do nienależnych przywilejów i niepotrzebnie generujący koszty. Problem jest złożony i ma wiele aspektów. W dużym stopniu jest spuścizną poprzedniego ustroju, gdzie za cenę niezbyt wysokiej pensji miało się poczucie bezpieczeństwa zatrudnienia i bezkarności.

Dotyczyło to właściwie każdego zawodu i każdego stanowiska, od dyrektora fabryki do pani w sklepie mięsnym i hydraulika ze spółdzielni, a także lekarzy i pielęgniarek. Każdy miał swój mały wycinek rzeczywistości, gdzie mógł porządzić i odreagować swoje frustracje. Przy mało atrakcyjnych zarobkach i braku tłumu chętnych na dane stanowisko, każdy „menadżer” zastanowi się kilka razy, zanim zwolni nieuprzejmego i niestarannego pracownika, lekarza czy pielęgniarkę, bo skąd weźmie nowego na ich miejsce.

Toleruje się chamstwo i lenistwo, wtórny analfabetyzm medyczny, nie mówiąc o innych, mniej wyraźnych, ale równie dokuczliwych dla pacjentów przywarach. Inna rzecz, że może takie, a nie inne zachowania wynikają ze stworzonych warunków pracy, złej organizacji, przemęczenia, frustracji niskimi dochodami itp. Gdyby opisane przez autora sytuacje miały miejsce w placówce prywatnej, osoby dopuszczające się nieprawidłowości w ciągu godziny zasiliłyby grono bezrobotnych. W placówce państwowej, przy obiektywnym niedofinansowaniu, brakach kadrowych i sprzętowych, a także nieprawidłowej organizacji, toleruje się (oczywiście za cichą zgodą kierownictwa) nieprawidłowe zachowania w imię spokoju i dopięcia budżetu.

Mimo obecności działów organizacji pracy klinicznej w większości dużych instytutów i szpitali, tak naprawdę organizacja pracy decydentów nie interesuje – nie oni wypełniają formularze i nie oni walczą z zawieszającym się komputerem czy psującą drukarką. Mnoży się tylko druki do wypełniania i rozbudowuje do absurdu procedury, a zgłoszenie pacjenta do pilnego badania czy pilnej operacji trwa w nieskończoność. Rodzi to oczywiście napięcia, co odbija się na jakości pracy i kontaktach międzyludzkich. Braki finansowe są zjawiskiem obiektywnym. Z nich wynikają braki kadrowe i sprzętowe, a organizacja pracy i właściwy podział obowiązków (i ich przestrzeganie) nigdy nie były naszą mocną stroną.

Generalnie jest tak, że albo system kompensuje niedostatki jednostki, albo jednostka musi kompensować niedostatki systemu. Cały nowoczesny świat poszedł raczej pierwszą drogą, my idziemy drugą. Jesteśmy mistrzami w improwizacji i to nas ratowało i ratuje, ale właściwie nie ma się czym chwalić. Trzeba też pamiętać, że człowiek chory (nieważne laik czy lekarz) odbiera otoczenie przez pryzmat swojej choroby, ograniczeń, cierpienia i zagrożeń z nią związanych. Dotyczy to także rodziny chorego, a szczególnie rodziców chorego dziecka.

Wszelkie zachowania lekarzy i pielęgniarek, nieopatrznie wypowiedziane słowo, czyn albo zaniechanie, często dziejące się w pośpiechu i zmęczeniu, są przez pacjentów i ich rodziny odbierane znacznie ostrzej i boleśniej. Lęk i brak wiedzy medycznej dodatkowo nasilają stres. A człowiek w stresie reaguje różnie, często nieadekwatnie, czasem agresją. Przy panującej modzie na spontaniczność i nieumiejętności panowania nad emocjami, roszczeniowym nastawieniu pacjentów podsycanym przez media, przekonaniu o własnych prawach i braku jakichkolwiek obowiązków, politycznej poprawności zakazującej nazywania rzeczy po imieniu, akceptacji dla „siłowych” rozwiązań, ogólnym braku zainteresowania faktami medycznymi, a skupianiu się na płytkiej sensacji i emocjach, wcale nierzadkie są przypadki agresji słownej i fizycznej pacjentów i rodzin w stosunku do lekarzy i pielęgniarek albo lepiej lub gorzej uzasadnione ataki mediów na poszczególnych lekarzy i całe środowisko.

Zastanawia w tym kontekście całkowicie bierna postawa towarzystw naukowych, korporacji zawodowej i tzw. autorytetów, którzy powinni zabierać głos, obiektywnie i rzeczowo wyjaśniać problem na gruncie tzw. medycyny opartej na danych naukowych. Oczywiście winni zaniedbań powinni być piętnowani, ale bezzasadnie szkalujący środowisko dziennikarz czy polityk powinien liczyć się z procesem sądowym (jak to ma miejsce w innych krajach, gdzie nie do pomyślenia jest bezpodstawne szkalowanie lekarzy czy szpitali). Zaryzykuję tezę, że prawdziwa medycyna ukierunkowana na ratowanie zdrowia i życia w miarę dostępnych środków, gdzie lekarz z powołania cieszył się pełnymi zaufaniem ze strony pacjenta, skończyła się w Polsce wraz z przemianą ustrojową, gdy ten pierwszy stał się wysoce wykwalifikowanym, emocjonalnie neutralnym usługodawcą, pacjent – roszczeniowym usługobiorcą, a szpital – instytucją rozliczaną z wyników finansowych bardziej niż z wyników leczenia i atmosfery w niej panującej.

Lekarz więcej czasu spędza przed komputerem, „wklepując” numery PESEL, NIP, kody chorób i procedur, niż badając pacjenta i nawiązując z nim korzystną dla obu stron relację. Obecnie uczy się studentów medycyny (mój syn kończy właśnie studia medyczne) o chorobach i sprawach tak rzadkich i wyrafinowanych, że prawdopodobnie wiedza ta nigdy im się w życiu zawodowym nie przyda, a zupełnie pomija aspekty etyczne zawodu z nadrzędnym nakazem pomagania ludziom. Przysięga Hipokratesa i takie pojęcia jak honor, uczciwość i tzw. prawość, odeszły do lamusa i wywołują ogólną wesołość. Zamiast tego mamy ustawy, standardy i procedury. Jeśli młodzi kandydaci na lekarzy nie wynieśli z domu pewnych wartości, to ani szkoła, ani uniwersytety medyczne im tych wartości nie wpoją. Pojawiła się luka pokoleniowa, bo obecni 30-40-latkowie (asystenci szkolący studentów) już takich niemodnych wartości nie wyznają, skupiając się na swoim smartfonie i osiągnięciach naukowych.

Gdy zaczynałem studia w 1977 r., na swoim pierwszym wykładzie z anatomii, prof. Aleksandrowicz powiedział: „Macie mówić «dzień dobry» portierowi. Wiedzę medyczną zdobędziecie z książek i wykładów, ale bycia porządnym człowiekiem i lekarzem z książek się nie nauczycie”. Dziś nikt nie uczy młodzieży bycia porządnym, nikt nie wymaga dobrego wychowania i szacunku dla drugiego człowieka, nawet stojącego niżej w hierarchii społecznej i zawodowej, a dostępne wzorce są, oględnie mówiąc, wątpliwej wartości. Oczywiście są (na szczęście) chlubne wyjątki.

To samo dotyczy pielęgniarek od czasu likwidacji liceów i zawodowych szkół pielęgniarskich. Zdarza się, że pokolenie kończące studia pielęgniarskie nawiązuje (prawie) równorzędną dyskusję z lekarzem nt. dawkowania leków i wskazań do badań obrazowych, ale nie wykazuje gotowości zmiany na czas zabrudzonej pieluchy. Wypadałoby zakończyć receptą na zmianę sytuacji zastanej. Nasuwa się zupełnie niepoprawna politycznie myśl: zwolnić wszystkich i zadać im jedno proste pytanie: czy w ogóle chcą pracować czy nie, a następnie zatrudnić tych, co chcą. Inna myśl: sprywatyzować całą ochronę zdrowia i wprowadzić wyższe wymagania (merytoryczne i etyczne) i wyższe (znacznie) wynagrodzenia.

Ale wówczas nikt nie będzie chciał leczyć chorób generujących duże koszty i – jak zwykle – zdrowi i bogaci będą mieli gdzie się leczyć, a naprawdę chorzy i biedni – nie. Już zupełnie na koniec warto chyba zapytać: „quo vadis medice?”. Mogę sobie wyobrazić, że za kilkanaście lat człowiek zgłaszający się do szpitala zamiast lekarza napotka ekran dotykowy z kolejno pojawiającymi się pytaniami i opcjami, dotyczącymi dolegliwości, ale także statusu ubezpieczenia i płacenia składek. Jak znam życie, w którymś momencie proces się „zawiesi”. Pomoc nie będzie dostępna, o żadnej empatii czy normalnym ludzkim odruchu nie będzie mowy. Ale wówczas może już nikt niczego takiego nawet nie będzie oczekiwał.

Imię i nazwisko autora do wiadomości redakcji
(list)