26 kwietnia 2024

Medycyna dwóch prędkości

Nie ulega wątpliwości – trzeba kształcić więcej lekarzy. Wymuszają to potrzeby starzejącego się społeczeństwa, ale i postęp nauk medycznych – pisze dr  Sławomir Badurek.

Foto: pixabay.com

Dziś każda dziedzina medycyny oferuje bez porównania więcej niż dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, nie wspominając o bardziej zamierzchłej przeszłości. Jest to przy tym oferta kierowana do coraz szerszych kręgów. Także osób leciwych i mocno schorowanych.

Przypominam sobie, jak na zajęciach z interny badaliśmy pewnego utytułowanego profesora uniwersytetu. To była jedna ze sztandarowych postaci tej uczelni. Urodzony na przełomie wieków humanista, którego biogram umieszczono w jednym z tomów Encyklopedii PWN, znajdującej się wtedy w każdym inteligenckim domu.

Ów profesor umierał na mocznicę. Wtedy, pod koniec lat 80. ubiegłego stulecia, nie było mowy, by włączyć mocno zaawansowaną wiekowo osobę do programu dializ. Dziś takich ograniczeń nie ma. Policzyłem nie tak dawno, jak w ciągu ostatniej dekady zmieniła się średnia życia pacjentów, hospitalizowanych na kilku wybranych oddziałach mojego szpitala.

Otóż zwiększyła się o dekadę i oscyluje wokół 70. r.ż.. To nie są chorzy, którzy zajmują szpitalne łóżko, by uzupełnić płyny i elektrolity, choć oczywiście i takich nie brakuje. Zdecydowanie dominują korzystający z różnego rodzaju specjalistycznych procedur medycznych. Leczący coraz większe rzesze schorowanych staruszków lekarze to przy tym coraz częściej osoby, które same powinny cieszyć się tzw. spokojną starością. Nie da się tej stale powiększającej się wyrwie między potrzebami a możliwościami choćby nie pozwolić rosnąć bez solidnej dozy desperacji. Chodzi tylko o to, by w tym szaleństwie była metoda.

Na razie widać wyłącznie żywioł. Za naszą wschodnią granicą, szczególnie na Białorusi i Ukrainie, nie brakuje lekarzy polskiego pochodzenia, niemających problemów z komunikowaniem się w naszym języku.

Bez wielkiego trudu można by ich odszukać, zachęcić do powrotu do ojczyzny przodków, po przeprowadzce zaproponować dobrze zaplanowaną zawodową adaptację. Tymczasem ściąga się do Polski wszystkich, którzy się nawiną. Nikt nie sprawdza nie tylko wiedzy, ale i znajomości języka. Wystarczy deklaracja ze strony zainteresowanego. Kierowany przez ministerstwo do pracy w konkretnym szpitalu lekarz musi mieć w placówce opiekuna – specjalistę, który ma za zadanie nadzorować jego pracę.

To znów najczęściej tylko teoria. Jeden z kolegów ze szpitala w regionie opowiadał, że u nich na SOR-ze pracuje nowy ze Wschodu. Dyrekcja, owszem, jest bardzo zadowolona. Koleżanki i koledzy po fachu znacznie mniej, bo nowo zatrudniony polskim nie włada w stopniu umożliwiającym np. wyjaśnienie problemu klinicznego przy przekazywaniu pacjenta dyżurowemu następcy lub konsultantowi.

Mamy na szeroko pojętym Zachodzie liczną lekarską Polonię. Czy znacie Państwo jakieś ministerialne działania służące ściągnięciu jej przedstawicieli do Polski, bo może jestem niedoinformowany? Słów kilka na temat planów otwierania kierunków lekarskich w „zawodówkach”. Skoro mamy dziś wydziały lekarskie w kameralnym Opolu i niewiele większej Zielonej Górze, gdzie jeszcze mielibyśmy kształcić lekarzy? Czy to aż tak wielki wysiłek zrozumieć, że nie da się wykształcić lekarza bez rozbudowanej bazy klinicznej?

Widać to wyraźnie – idziemy w kierunku medycyny dwóch prędkości. De facto organizacyjnie już taką mamy. W jednym z poprzednich felietonów pisałem o wcześniej nienotowanej świetnej koniunkturze w sektorze usług prywatnych. To bardzo dobry wykładnik rzeczywistej oferty NFZ. Teraz dysproporcje obejmą kolejną płaszczyznę. Wygląda na to, że to ostatnie chwile, kiedy możemy mówić, że przynajmniej poziom kształcenia lekarzy mamy przyzwoity, a zawodowa niekompetencja to wynik indywidualnych zaniedbań, a nie błędów systemu nauczania i wykoślawionej polityki importu lekarzy.

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny