6 listopada 2024

Corpo Santo

Od lat środowisko lekarskie unikało, niczym diabeł święconej wody, nazywania miejsc pracy i przynależności korporacjami. Dotyczyło to także samorządu zawodowego – pisze dr Jarosław Wanecki.

Foto: pixabay.com

Utożsamianie lekarzy z biurokratyczną organizacją budziło, i w pewnym zakresie nadal budzi, semantyczny sprzeciw.

Zacznę zatem od definicji przepisanej z małymi korektami wprost z Wikipedii: Korporacja to rodzaj organizacji społecznej, posiadającej zazwyczaj osobowość prawną, której istotnym elementem są korporanci. Członkostwo osób jest istotą korporacji, która bez członków nie istnieje, przy czym musi ono być trwałe i prawnie uregulowane.

Etymologicznie korporacja pochodzi z łacińskiego corporatio oznaczającego połączenie części budujących układ organizmu. Na początku mianem tym określano cechy rzemieślnicze, przymusowo organizujące ludzi danego fachu i poddające ich pracę ścisłym przepisom. Korporacja zazwyczaj zarządza sprawami w takim zakresie, w jakim działają korporanci.

Korporacjami prawa cywilnego są m.in. stowarzyszenia, spółdzielnie, związki zawodowe, a prawa publicznego np. gminy, w których nie obowiązuje swobodna wola członków co do rozpoczęcia lub zakończenia przynależności. Potocznie mianem korporacji określa się samorządy zawodowe. Organizację korporacyjną przeciwstawia się organizacji typu zakładowego, w której istotnym elementem jest składnik nieosobowy, czyli kapitał.

Transformacja ustrojowa po roku 1989, a w ślad za nią przekształcenia własnościowe w ochronie zdrowia z przełomu wieków, spowodowały zmianę nie tylko w sposobie udzielania pomocy lekarskiej, ale przede wszystkim w jej finansowaniu. Pieniądze, które zaczęły „podążać” za pacjentem, zdecydowały o organizacji i dysponowaniu środkami, które w większości wypadków były zaniżone i limitowane.

W pierwszym rzucie staliśmy się usługodawcami, a potem nawet przedsiębiorcami. Wokół tego systematycznie budowano ramy strukturalne. W POZ i części specjalistyki były to w większości prywatne gabinety lub niewielkie spółki, tworzące niepubliczne zakłady opieki zdrowotnej, którymi najczęściej kierowali lekarze. Szpitale stawały się jednostkami z publicznym nadzorem właścicielskim. Wszyscy ciułali kapitał, pracując na oślep i organizując od czasu do czasu protesty, postulujące zwiększenie magicznego procentu PKB przeznaczonego na zdrowie.

Minęło ćwierć wieku. Kilka kolejnych zdań będzie przerysowanych, dla podkreślenia czających się wokół zagrożeń. Pokolenie pionierów doczekało emerytur i zastępują go tzw. profesjonaliści, łączący małe jednostki w duże zakłady nowej generacji, zarządzane niczym kopalnie złota. Na czele „sieci medycznych” stają bezkompromisowi menadżerowie, z reguły niebędący lekarzami. Dotychczasowa empatia, której towarzyszyła czasem zwykła ludzka chciwość, przekształca się w merkantylizm, którego skutkiem ubocznym jest dobro chorego.

Lekarz nie odpowiada już wyłącznie za proces leczenia i refundację leków, ale coraz częściej staje się akwizytorem preparatów i usług, proponowanych poza systemem, komercyjnie i z wykorzystaniem szyldu publicznej opieki zdrowotnej, rozdającym ulotki i… wizytówki. Zysk to klucz współczesnego sukcesu. Machina państwowo-korporacyjno-kapitałowej nowomowy poszerza więc wpływy, zapominając powoli nie tylko o wolności zawodu lekarza, ale przede wszystkim o nakazach etycznych.

Czekając na przystanku „Corpo Santo” żółtej linii tramwajowej w Lizbonie, pomyślałem naiwnie, że samorząd lekarski nadal nie spełnia definicji korporacji, zakładu kapitałowego ani populistycznej partii, mimo różnych tendencji, które jak rafy omijamy. W otwartej dyskusji o wspólnych sprawach nie możemy przecież „dać ciała”, bawiąc się kosztem innych, poddając technokracji, słuchając podszeptów polityków i zarządzając wbrew zakresowi naszego członkostwa, ustanowionego w imię prestiżu zawodów lekarskich.

Jarosław Wanecki, pediatra, felietonista