10 października 2024

Dr Krzysztof Madej: Przyjdzie kiedyś Kazimierz Odnowiciel

Do wszystkich plag egipskich, jakie w ostatniej dobie historycznej spadały na nasz kraj i nasze państwo (oraz na naszą ochronę zdrowia – z oczywistych powodów co chwila będę skręcał w tym kierunku), ostatnio doszły pandemia i wyrok Trybunału Konstytucyjnego oceniający zgodność z konstytucją jednego z artykułów wiadomej ustawy – pisze wiceprezes NRL dr Krzysztof Madej.

Foto: pixabay.com

Własnego katalogu tych plag z przeszłości ani kalendarium, jak nas one doświadczały (a wiele z nich ma historię kilkudziesięcioletnią), nie będę podawał, bo na tej podstawie czytelnik mógłby próbować rekonstruować, ku jakim wyborom politycznym lub światopoglądowym się skłaniam. Asumptu do tego dawać nie należy.

Samorząd lekarski przez teoretyków myśli korporacyjnej definiowany jest jako byt apolityczny i światopoglądowo neutralny i ta jego cecha powinna być chroniona jak źrenica oka. Felietonistów prasy środowiskowej również to dotyczy, choć zawsze post factum znajdą się tacy, którzy nasze działania lub pisaninę przypiszą takim czy innym porządkom tego świata i „przypną łatki”.

Dwiema ostatnimi możemy się zająć bez tych ryzyk. Są one świeże, a sposób ich opisu i pomysły na rozwiązanie nie zostały jeszcze wpisane do ideologii żadnej ze zwalczających się na śmierć i życie stron konfliktu politycznego  Polsce. Dowodem niech będzie na przykład to, że ugrupowanie, które wzbudziło na nowo problem legalizacji niektórych wskazań do terminacji ciąży, jeszcze do niedawna twierdziło, że tzw. kompromis aborcyjny jest nienaruszalny i jest podstawą, w tym bardzo wąskim zakresie, spokoju społecznego.

Także tumult społeczny spod znaku pioruna, jaki powstał po odgrzaniu problematyki aborcyjnej, w przewadze jest antysystemowy i za główne hasło ma obalenie rządu i innych instytucji państwa (bo „to jest wojna”). A co dalej, po wygranej wojnie? Nie wiadomo. Przedostatnia z plag – inwazja armii coronavirusa na ludzkość – wydaje się, że była nie do przewidzenia i trafiła na świat nieprzygotowany, co widać szczególnie dobitnie na naszym rodzimym przykładzie.

Na tymże rodzimym przykładzie widać też, że my mamy gorzej niż inni (nie porównuję z innymi krajami liczbowo wyrażonych strat). U nas epidemia uderzyła w państwo będące w fazie ostrego, wyniszczającego konfliktu politycznego, w którym ciosy ideologiczne wyprowadzane przez przeciwników wykraczają daleko poza podstawowy racjonalizm. Taki grunt polityczny i społeczny sprawia, że o spokojną racjonalność w walce z pandemią bardzo trudno.

Dla mnie dowodem na to jest przedziwna, egzotyczna plejada ekspertów, którzy w jakimś starczym pobudzeniu wykrzykują hasła wirusologiczno-polityczne. Nieustająco tajemnicze jest zaplecze eksperckie rządu. Brakuje wiarygodnej, zdyscyplinowanej naukowo informacji o charakterze i przebiegu epidemii (np. o zgonach w Polsce w ostatnich miesiącach). Media zaś, jawnie obsługujące swoich politycznych patronów, z lubością mnożą lęki społeczne. Atmosfera jest fatalna, pełna podejrzeń o malwersacje finansowe, o ignorancję polityczną, legislacyjną i epidemiologiczną oraz pełna dezercji wysokich urzędników państwowych.

O czymś to świadczy. Najbardziej zdumiewa mnie zarzut pod adresem rządu, że nie przewidział pierwszej fali pandemii, później drugiej. Czyli przygotowujemy się do trzeciej i budujemy gigantyczną sieć szpitali polowych. A jak ktoś powie, że po trzeciej fali będzie czwarta, to liczebność tych szpitali pewnie podwoimy. Czasami można odnieść wrażenie, że dowództwo armii, która walczy z wrogiem zewnętrznym, wirusem, jest podzielone i równolegle toczy wojnę domową. Historia uczy, że takie komplikacje dziejowe na ogół źle się kończą.

Dla odmiany, kolejny powrót do debaty nad usytuowaniem w porządku prawnym państwa warunków dopuszczalności bądź zakazu przerywania ciąży był możliwy do przewidzenia, ponieważ cyklicznie u nas (i w wielu innych krajach) on powraca. Po ostatnim wyroku Trybunału Konstytucyjnego i po bezprecedensowej fali protestów powstała sytuacja w najwyższym stopniu kłopotliwa, bo również bezprecedensowa. Wyrok powinien być z urzędu niezwłocznie opublikowany (a nie został!) i powinien wywoływać skutki prawne.

Pozwolę sobie nieco zbliżyć się do tego tematu, mając świadomość, po jak kruchym lodzie stąpam. Kiedyś, dawno temu, właśnie w roku 1993, czyli roku uchwalenia przez Sejm ustawy nazywanej dziś „kompromisem aborcyjnym”, brałem udział w budowaniu i wdrażaniu tego kompromisu z racji pewnych osobistych usytuowań. Spadły na mnie wówczas kaskady dziennikarskich pytań, ale jakoś ocalałem. Liczę na to i teraz, choć kiedyś jednak było chyba łatwiej. Była inna atmosfera i walka polityczna tamtego czasu nie rozgrzewała emocji do tego stopnia co dzisiaj.

Było większe przyzwolenie, tak mi podpowiada pamięć, do traktowania prawa, jako umowy społecznej, zgodnie zresztą z podstawową definicją doktryny prawa stanowionego. Pamiętam, jak Kościół przymuszony wówczas do przyjęcia do wiadomości, no bo przecież nie do akceptacji, nowej ustawy, twierdził, że najważniejsze będzie wobec takiej zmiany prawa wydolne poradnictwo i opieka religijna, moralna, psychologiczna nad kobietami rozważającymi terminację ciąży. Teraz tego nie ma.

Na kanwie obecnego kryzysu ponownie napisano już niezliczoną liczbę dysertacji: o konieczności wprowadzenia bezwzględnego, prawnego zakazu przerywania ciąży; o pełnej liberalizacji dostępu do aborcji; o konieczności prawnego określenia warunków dopuszczalności dla tego typu zabiegów. Wszystkie argumenty z przeszłości powtórzono wielokrotnie, chociaż jeden z publicystów napisał, że wprowadzenie bezwzględnego, bezwarunkowego i całkowitego zakazu aborcji jest wstępem do rozwiązania wszystkich problemów historycznych, cywilizacyjnych, społecznych, politycznych i gospodarczych Polski, i warunkiem niezbędnym do dalszego rozwoju kraju i państwa. Ale to chyba też już było.

Rozdźwięk pomiędzy publicystyką na poziomie filozoficznych odwołań do wartości najwyższych i publicystyką funkcjonującą na poziomie inwektyw z protestów ulicznych ma już wymiar schizofreniczny, a to źle rokuje dla życia umysłowego społeczeństwa. Niedawno jedna pani minister udzielała wywiadu i została zapytana, co sądzi o wyroku Trybunału. Odpowiedziała, że ta sprawa ma dla niej wymiar moralny, prawny i polityczny. Każdy z tych wątków bardzo sprawnie omówiła i na koniec, biedactwo, zakłopotana powiedziała, że nie potrafi jeszcze argumentacji z jednego wątku wywieść z innego, tak aby wszystkie trzy stały się spójne.

Też chciałbym żyć w państwie, w którym jest jeden akceptowany przez wszystkich ustrój polityczny, zapewniający dobre rządy, którego nikt nie chce cały czas zmieniać, jeden porządek gospodarczy zapewniający pomnażanie bogactwa i niepowodujący niesprawiedliwości i cierpień niedostatku ani podziałów społecznych i jedna prawdziwa religia, która daje odpowiedź na wszystkie pytania transcendentalne i egzystencjalne. Ale tak nie jest.

Wojny polityczne i kinetyczne trwają w najlepsze, porządki gospodarcze jednych wyposażają w nieprzytomne bogactwo, innych niszczą i wykluczają. Pod klinikami ginekologicznymi, w których dokonywane są aborcje, dochodzi do strzelanin, w których giną ludzie. Na tej samej zasadzie problem dopuszczalności aborcji nie jest do rozwiązania jednoznacznego i ostatecznego w tę czy inną stronę. Świadczą o tym problemy i wysiłek innych kultur, społeczności i państw. Opatrzność, zdaje się, postawiła nas w takiej sytuacji, preferując jednak i wynagradzając indywidualne wybory moralne, ponad rozwiązaniami prawno-policyjno-penalizującymi.

Mimo iż cała ta fala piśmiennictwa jest przeogromna i, jak napisałem, wszystkie argumenty zostały już po wielokroć powtórzone, brakuje mi w tym dyskursie medycyny i lekarza. Wiem, że lekarskie myślenie i działanie jest obecnie w najwyższym stopniu społecznie podejrzane. Podejrzane o trudne do objaśnienia (poza materialnymi) interesy lekarzy. Ja jednak przywołam pewien aforyzm, który kiedyś zrobił na mnie bardzo duże wrażenie: „zawód lekarza polega na rozpoznawaniu chorób, leczeniu chorób i rozstrzyganiu dylematów moralnych”.

Niektórzy politycy przybierający publiczną kreację filozofów, myślą już nad tym intensywnie, aby zawodowi lekarza tę kompetencję trwale odebrać, a wybory moralne zamknąć w jakieś procedury realizowane przez komitety bioetyczne. Jeden z publicystów wręcz twierdzi, że taka służba bioetyczna powinna chronić pacjentów przed lekarzami (i lekarkami), bo ich paternalistyczne nastawienie zwodzi na moralne manowce. Na razie skazani jesteśmy na instrumentalną propagandę.

Jedna stacja telewizyjna pokazuje szczęśliwą rodzinę z sześciorgiem dzieci, z których jedno ma lekki zespół Downa i jest kochane przez całą rodzinę, w wielki i szczególny sposób zwiększając depozyt opieki i miłości, jaki w tej rodzinie panuje, a teraz pstryk pilotem i inna stacja pokazuje dramaty kobiet zmuszonych do odbycia martwych porodów, czekania na rychłą śmierć dziecka z zachowanymi resztkowymi funkcjami wegetatywnymi itd., itd., z propagandowo opisanymi skutkami psychicznymi, moralnymi i życiowymi.

Pomiędzy tak prymitywnie pokazanymi biegunami rozciąga się kraina pewnie setek tysięcy przypadków, postaw i wyborów ludzkich, które ogarnąć można tylko doświadczeniem zawodowym i życiowym oraz pewną zdolnością do „rozstrzygania dylematów moralnych”. To wymaga wysiłku i ćwiczeń, ale przede wszystkim wyjściowej postawy, skłaniającej do takiego wysiłku. Natura człowieka jest tak skomplikowana i nieprzewidywalna, a pewną normą kultury ludzkiej jest to, że w podejmowaniu decyzji życiowych mogą brać udział osoby drugie, ze względu na swój autorytet, doświadczenie i pewne umocowanie w strukturze społecznej, upoważniające do brania współodpowiedzialności za ostateczne moralne i życiowe rozstrzygnięcia.

Cała medycyna pełna jest sytuacji, w których podejmowane są rozstrzygnięcia, nazywane decyzjami „życia i śmierci”. Decyzja o terminacji ciąży nie jest ich najdramatyczniejszym przykładem. Każda kwalifikacja do operacji mającej obiektywnie wyliczony wskaźnik ryzyka zgonu ma w sobie elementy takiej decyzji. I tak jak spowiednicy mają moc udzielania rozgrzeszenia lub nie (zapewne niektórzy udzielili też rozgrzeszenia kobiecie, która dokonała aborcji), tak lekarze nie powinni być zwolnieni z udziału w takich decyzjach i brania za nie moralnej współodpowiedzialności.

Na razie wszystko w naszej medycynie się wali. Ale kiedyś, dawno temu, po przejściu prof. Jana Nielubowicza na emeryturę, pewna jednostka uczelniana, co do której miał On pewną właściwość, zaczęła podlegać gwałtownej erozji. My, młodzi, cośmy pozostali z Jego zespołu, nie mogliśmy się posiąść z żalu i zgorszenia, że tylopokoleniowy wysiłek, taka sztafeta autorytetów, taka zmaterializowana przez lata dobra wola rozwoju i wzrostu tak szybko idzie na marne. Kiedy opowiedziałem Mu o tym rozżaleniu kolegów, spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem i powiedział: „Kolego, przyjdzie kiedyś Kazimierz Odnowiciel, przyjdzie”. I to też przekazuję czytelnikom.

Krzysztof Madej