11 października 2024

Konstanty Radziwiłł: nigdy nie przestałem być samorządowcem

Noblesse oblige. Jako środowisko stanowimy elitę społeczną, a ot zobowiązuje do postawy prawdziwej odpowiedzialności – mówi dr Konstanty Radziwiłł, ambasador RP na Litwie, prezes NRL IV i V kadencji (2001-2010), w rozmowie z Lucyną Krysiak.

Fot. arch. prywatne

Pełniąc funkcję sekretarza w I kadencji, prezesa w V i VI kadencji i kolejne dwie wiceprezesa NRL, później znów sekretarza, można powiedzieć, że zjadł Pan zęby na samorządzie lekarskim. Co zadecydowało o tym, że najlepsze lata życia poświęcił Pan tej działalności?

Odkąd sięgam pamięcią, angażowałem się w sprawy społeczne, a w sytuacji gdy odradzała się samorządność lekarska, stało się to dla mnie oczywistą powinnością. Wybór nie dotyczył takiej czy innej ścieżki kariery, to był wybór moralny.

Przyszło nam wówczas żyć w czasach specjalnych, czasach odzyskiwania Polski przez Polaków i tak jak wielu kolegów lekarzy, działaczy izb lekarskich z tego pierwszego okresu, traktowałem odrodzenie samorządu lekarskiego jako ważny element procesu odzyskiwania podmiotowości.

To odrodzenie stało się drogą do  odbudowania demokratycznego państwa prawa i społeczeństwa obywatelskiego, a to miało dla nas głęboki sens. Pracowaliśmy w systemie, który był skrajnie niedofinansowany, fatalnie zorganizowany i skorumpowany, co przekładało się m.in. na bardzo niskie wynagrodzenia pracowników sektora medycznego. System rodził patologie, które niestety także dotyczyły środowiska lekarskiego.

Wywoływało to w nas, samorządowcach, głęboki sprzeciw i pchało do sięgania po prawdziwe wartości, które tradycyjnie towarzyszyły wykonywaniu zawodu lekarza. Stąd zrodziła się pilna potrzeba stworzenia Kodeksu Etyki Lekarskiej, co dla mnie osobiście było niezwykle ważne. Zmiany niosły wolność, ale wiązały się z odpowiedzialnością; tylko wtedy mogły stać się narzędziem do budowania nowego, obywatelskiego społeczeństwa. To były mocne powody, by się zaangażować.

Z jakimi wyzwaniami to się wiązało?

Kiedy zostałem prezesem NRL w V kadencji, samorząd lekarski wiele już dokonał pod rządami pierwszego prezesa, prof. Tadeusza Chruściela, a później dr. Krzysztofa Madeja. Nadal jednak był to czas „rozpoznawania bojem”, nikt z nas przecież nie miał doświadczenia w działalności samorządowej i wzorców, którymi mógłby się posłużyć.

Jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że samorząd to nie jest zwykłe stowarzyszenie, ale że działa na podstawie ustawy o izbach lekarskich, co oznacza, że obok pełnienia roli reprezentacji środowiska lekarskiego ma być podmiotem prawa publicznego.

Przed izbami lekarskimi stały więc wyzwania, jak konieczność budowania struktury z tym związanej – siedzib, biur, rejestrów, przejmowania od administracji państwowej obowiązków dotyczących wydawania prawa wykonywania zawodu, a także praktyk lekarskich, wspierania kształcenia podyplomowego, organizowania pionu odpowiedzialności zawodowej i innych zadań. Wiele się wówczas zaczęło dziać w przestrzeni informatycznej. Rejestr Lekarzy, który powstał przy NRL, stał się najnowocześniejszym rejestrem w kraju, którego uczyli się od nas inni.

Jednym słowem sporo się działo.

Bardzo nas wówczas angażował obszar działań legislacyjnych. To był czas, kiedy w samorządzie lekarskim w wielu sprawach zasięgało się ekspertyz, także – a może głównie – w zakresie prawa, z którym lekarze mieli coraz częściej do czynienia. W izbach okręgowych, a także w naczelnej powoływano komisje legislacyjne, tworząc cały system wypracowywania opinii, ekspertyz, a także własnych projektów i to zarówno w formule reaktywnej, jak i proaktywnej.

Działalność ta stawała się coraz bardziej intensywna, czego przykładem był proces dostosowywania prawa medycznego do prawa unijnego. W czasie wstępowania do UE były to wyzwania niezwykłe i samorząd mocno zaznaczył w nich swój udział. Politycy zaczęli postrzegać nas nie tylko jako siłę, ale także ośrodek poważnej wiedzy i ekspertyzy.

Wyzwaniem było też zachowanie równowagi pomiędzy elementami roszczeniowości właściwej dla działalności związkowej i sprawowaniem pieczy nad wykonywaniem zawodów lekarza i lekarza dentysty. Ta równowaga często bywała przedmiotem sporów w samorządzie.

W co wtedy wierzyło pokolenie lekarzy angażujących się w odrodzenie samorządu lekarskiego, często za cenę własnych karier zawodowych?

Czuliśmy, że jesteśmy częścią epokowej transformacji związanej z ruchem Solidarności, wielu działaczy samorządu lekarskiego wywodziło się z tego ruchu. Chcieliśmy więc ten nasz kawałek Polski związany z opieką zdrowotną przebudować zgodnie z ideami głoszonymi przez ten ruch.

Solidarnościowe idee uważaliśmy za słuszne i nowoczesne, a to dawało nam siłę napędową do działania. Towarzyszył temu wielki entuzjazm, którego już dziś nie da się powtórzyć. Wtedy naszym celem była poprawa sytuacji materialnej lekarzy i lekarzy dentystów, ale także pacjentów leczonych często w skandalicznych warunkach.

Jako prezydent Stałego Komitetu Lekarzy Europejskich (CPME) działał Pan także na polu międzynarodowym. Czy były z tego wymierne korzyści, czy chodziło o prestiż?

Przede wszystkim chodziło o wiedzę, którą można byłoby zastosować w Polsce. Zaskoczyło nas, jak wiele problemów, z którymi się tam zetknęliśmy, było podobnych, jak wiele z nich można rozwiązać, korzystając z doświadczeń innych państw. Wtedy poszukiwaliśmy najlepszych wariantów dla budowania naszego systemu lecznictwa. Mieliśmy np. dylemat, czy przyjąć samorządowy (np. skandynawski) model ochrony zdrowia, czy bardziej oparty na ubezpieczeniach (np. niemiecki lub holenderski), czy też model bardziej oparty na państwie jak w Wielkiej Brytanii.

Biorąc udział w spotkaniach lekarskich organizacji międzynarodowych, mieliśmy dostęp do tej wiedzy, mogliśmy dokonywać analiz i porównań oraz wyborów najlepszych opcji; w pewnym momencie zaczęliśmy na równi z innymi mieć wpływ na prawo stanowione w Unii Europejskiej. Trudno tu mówić o prestiżu, jednak na pewno jako samorząd lekarski stawaliśmy się ważnym uczestnikiem tej międzynarodowej społeczności, np. dr Anna Lella, stomatolog, pełniła wysokie funkcje w FDI, a prof. Romuald Krajewski w UEMS.

Jednak droga do tych międzynarodowych organizacji nie była łatwa, na pewnym etapie okazało się, że przedstawiciele Naczelnej Izby Lekarskiej nie mogą zostać ich członkami, ponieważ obowiązywała zasada, że tylko jedna organizacja z danego kraju może reprezentować lekarzy, a to miejsce zajęło już wcześniej Polskie Towarzystwo Lekarskie, które nie chciało ustąpić. Jednak wybór mojej osoby na prezydenta Stałego Komitetu Lekarzy Europejskich stał się już oczywistym sygnałem, że to samorząd lekarski reprezentuje polskie środowisko lekarskie i powinien być niezaprzeczalnym członkiem europejskiej, a później światowej rodziny lekarzy i lekarzy dentystów.

Później pojawiła się polityka. Był Pan senatorem RP i ministrem zdrowia, wojewodą mazowieckim, a obecnie ambasadorem RP na Litwie. Czy działalność samorządowa mogła być trampoliną do pełnienia tych funkcji?

O trampolinie myśli się zwykle w kategoriach realizacji marzeń lub planów. Moim zdaniem droga działaczy samorządowych do polityki wiąże się z docenieniem naszego środowiska. Na pewnym etapie samorząd lekarski stanowił centrum analityczno-opiniodawcze, jeśli chodzi o rozwiązania dla ochrony zdrowia, i to zostało dostrzeżone. Nie byłem pierwszym, który z samorządu trafił do polityki.

Za rządów Jerzego Buzka ministrem zdrowia został prof. Wojciech Maksymowicz, który był sekretarzem NRL, wiceministrem zdrowia był też dr Andrzej Włodarczyk, wiceprezes NRL. Kiedy w 2015 r. zaproponowano mi stanowisko ministra zdrowia, uznałem, że wiedza i doświadczenie zdobyte w samorządzie pozwolą mi realizować niektóre z mądrych postulatów stawianych wobec rządu.

Przykładem były oczekiwane przez środowisko ustawy o minimalnych wynagrodzeniach pracowników medycznych, o podstawowej opiece zdrowotnej, a nawet o sieci szpitali. Wielokrotnie krytykowana, a jednak wciąż obowiązująca, i choć podlega ciągłym modyfikacjom, stanowi filar dla opieki szpitalnej. Jednak najwięcej wniosła tzw. ustawa 6 proc., która była odpowiedzią na od lat zgłaszane żądania środowiska medycznego. Dziś to już nie 6 proc., a więcej, ale uznanie, że nakłady na ochronę zdrowia nie mogą być mniejsze niż określony odsetek PKB, to była rewolucja.

Ile w Konstantym Radziwille pozostało z samorządowca?

Samorząd może wyrażać swoją opinię i podejmować decyzje w ramach uprawnień nadanych mu przez ustawę o izbach lekarskich, a więc w stopniu ograniczonym. Decyzje o znaczeniu państwowym mogą zapadać dopiero w gremiach polityków. Przejście z samorządu do parlamentu, a potem rządu było szansą na to, aby postulaty wyrażane m.in. na forum samorządowym mogły być usłyszane przez rządzących.

Polityka była więc kontynuacją tego, co robiłem w samorządzie lekarskim. Chcę podkreślić, że wciąż jestem lekarzem, członkiem samorządu lekarskiego, i interesuję się tymi sprawami. Jednak w przeciwieństwie do niektórych innych polityków lekarzy, kiedy zostałem ministrem zdrowia, zdecydowałem, że trzeba wybrać, i zrezygnowałem ze wszystkich funkcji samorządowych w NIL i OIL w Warszawie.

Jak Pan postrzega dzisiejszy samorząd lekarski?

Samorząd lekarski poprzez pieczę nad należytym wykonywaniem zawodów lekarza i lekarza dentysty powinien przede wszystkim dbać o dobro pacjentów i wydaje mi się, że w działalności izb obecnie jest za mało akcentów z tym związanych. Czasem dostrzegam też za dużo działań roszczeniowych typu związkowego. Samorząd powinien interesować się rozwiązaniami systemowymi w ochronie zdrowia, brać udział w tej dyskusji, ale nie domagać się roli decydującej o ich kształcie.

To przecież rola polityków, którzy muszą ważyć opinie i interesy pozostałych środowisk medycznych, a przede wszystkim pacjentów. Izby powinny natomiast w większym stopniu zajmować się kształceniem podyplomowym, wytyczaniem standardów zgodnie z aktualną wiedzą lekarską i bardzo wyraźnie zwalczać i odcinać się od patologii w środowisku lekarskim. Gdybym miał podsumować, to powiedziałbym: Noblesse oblige. Przecież jako środowisko stanowimy elitę społeczną, a to zobowiązuje do postawy prawdziwej odpowiedzialności.