6 października 2024

System wynaturza. Czemu lekarze dużo pracują?

Do lektury książki Pawła Reszki „Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy” podchodziłem z rezerwą. Pomyślałem, że pewnie znów ktoś, w tym wypadku doświadczony dziennikarz śledczy „Newsweeka”, postanowił zarobić, wylewając na nas kubły pomyj.

Do lektury książki Pawła Reszki „Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy” podchodziłem z rezerwą – pisze w felietonie Sławomir Badurek

Foto: pixabay.com

Również niektóre z komentarzy na forach internetowych, z którymi zapoznałem się, zanim jeszcze książka trafiła do mojego czytnika, zapowiadało kolejną próbę rozliczenia z naszym środowiskiem – jak wieść gminna niesie – pozbawionym empatii, pełnym nieuków, łapówkarzy, alkoholików i zwolenników źle pojętej solidarności zawodowej.

Jeśli ktoś tak uważa, to najprawdopodobniej zakończył czytanie reportażu Pawła Reszki na tytule. Dziennikarz nie atakuje bowiem lekarzy, a dokonuje rzetelnej wiwisekcji asystemu. Co jest na scenie, wszyscy widzą. Jak to wygląda zza kulis, wiedzą tylko ci, którzy w opiece zdrowotnej, a dziś na powrót w służbie zdrowia, pracują. Najwięcej widać w dużych publicznych szpitalach.

Pomysł autora „Małych bogów”, by zatrudnić się jako sanitariusz w jednej z warszawskich lecznic, był więc bardzo trafny. W ten sposób udało się Pawłowi Reszce nawiązać kontakty z wieloma lekarzami, których zwierzenia na temat pracy są esencją książki. Wśród rozmówców autora dominują ludzie młodzi – rezydenci, stażyści, studenci. Jest też kilku doświadczonych, można powiedzieć, dobrze w systemie usadowionych, lekarzy. Nie ma ordynatorów i szefów klinik.

To jednak nie dziwi, bo praktycznie się nie zdarza – głównie z braku zawodowej potrzeby – by ktoś ze szpitalnej wierchuszki wdawał się w rozmowy z prostym sanitariuszem. Poza tym, nie jest to opowieść o „Bogach”, znanych z filmu o Zbigniewie Relidze, ale o „małych bogach”, którzy z jednej strony, przez swoją pracę, mają często w swoich rękach ludzki los, a z drugiej, są takimi samymi ludźmi jak wszyscy.

„Jak to się dzieje, że system zmienia ludzi – sympatycznych studentów medycyny, czekających na to, aż złożą przysięgę Hipokratesa – w bezduszne maszyny do zarabiania pieniędzy?” – pyta na wstępie Paweł Reszka.

Takie podejście to niestety rzadkość u kogoś spoza środowiska lekarskiego. Jeśli ktoś w systemie nie pracuje lub nie musi się z nim stykać w roli doświadczonego poważną chorobą (swoją lub kogoś bliskiego), zazwyczaj bezrefleksyjnie kupuje przekaz, że najważniejszy jest pacjent, a problemy są przejściowe i takie jak wszędzie, a wielu z nich w ogóle by nie było, gdyby lekarze byli bardziej empatyczni.

To oczywista bujda. Jeśli system dotąd się nie zawalił, to jest tak tylko dlatego, że lekarze posłusznie pracują w wymiarze godzin grubo przekraczającym etat. A dlaczego dużo pracują? Wyjaśnia to rezydent anestezjologii: „Ludzie funkcjonują w taki sposób, bo chcą żyć na określonym poziomie. Wychodzą z założenia, że jeśli tego poziomu nie daje im społeczeństwo, płacąc podatki na ochronę zdrowia, to oni te pieniądze sobie zarobią. Będą brać tyle dyżurów, aż kasa się zgodzi”.

Rozmówcy Pawła Reszki zwracają uwagę na czasochłonne i zarazem frustrujące obciążenia związane z pracą administracyjną. „W moim szpitalu obowiązkiem lekarzy jest na przykład numerowanie stron w historii choroby. Nie mogłaby tego robić sekretarka? – pyta chirurg. Nie wszyscy mają ochotę pytać. Niektórzy się pogodzili. Niektórzy stają się bucami, mówi stażystka. To nie są ludzie empatyczni. To są ludzie automatyczni. Wyćwiczeni w konkretnych czynnościach” – relacjonuje córka lekarzy.

Czytając, ciśnie się do głowy pytanie: kogo to wszystko obchodzi? Oficjalnie wszystkich ważnych, strojących się w szaty obrońców dobra pacjenta. W rzeczywistości trudno „na górze” znaleźć zainteresowanych zmianami. Szefowie klinik i ordynatorzy? O ich protestach nie słyszano, choć wielu z tych ostatnich zostało zdegradowanych do roli koordynatorów i kierowników, którzy pod groźbą natychmiastowej utraty funkcji muszą przykładnie wykonywać polecenia dyrekcji, łącznie z tymi najgłupszymi. Dyrekcje?

– Mój szpital? Przetarte linoleum na podłodze. Lekarze sfrustrowani i pani dyrektor, znajoma posła, która bierze 15 tys. miesięcznie i ma szofera wożącego ją do pracy – mówi młoda pani doktor. Minister? Premier? Im to pasuje, niezależnie od opcji politycznej. Wieloetatowość rozwiązuje problem rażącego braku lekarzy. Skoro w Europie jest ich średnio półtora raza więcej, to niech pracują za dwóch i kłopot z głowy. I nie trzeba, a wręcz nie wolno, im więcej płacić, bo tylko jeśli będą mało zarabiać, będą chętni do łatania dziur w różnych miejscach systemu. W ten sposób system ciągle działa. I wynaturza tych, którzy się w nim poruszają.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny