4 października 2024

Zbigniew Brzezin: Dziś musimy myśleć o wypracowaniu kompromisu

Trzeba znaleźć złoty środek i sposób na to, jak w zawiłościach zmieniającego się świata zachować równowagę między dobrą, wartościową pracą i satysfakcją z niej – mówi dr Zbigniew Brzezin, członek Naczelnej Rady Lekarskiej zasiadający w tym gronie we wszystkich kadencjach, w rozmowie z Lucyną Krysiak.

Fot. arch. prywatne

Pamięta Pan swój udział w pierwszym posiedzeniu NRL. Jakie sprawy dominowały wówczas?

Pierwsze posiedzenie Naczelnej Rady Lekarskiej odbywało się w Zakładzie Farmakologii Akademii Medycznej w Warszawie i miało charakter proceduralny. Pamiętam, że prof. Tadeusz Chruściel, pierwszy prezes OIL, zaproponował mi – ze względu na liczbę otrzymanych głosów na I Krajowym Zjeździe Lekarzy – udział w prezydium NRL.

Byłem wówczas najmłodszą osobą w tym szacownym gremium i choć czułem się zaszczycony, podziękowałem i ustąpiłem pola bardziej doświadczonym kolegom. Późniejsze posiedzenia były już w siedzibie Naczelnej Izby Lekarskiej przy ulicy Grójeckiej w Warszawie, gdzie sąsiadowaliśmy z warszawską Okręgową Izbą Lekarską.

Członkami Naczelnej Rady Lekarskiej były wówczas sławy polskiej medycyny, m.in. profesorowie: Jan Nielubowicz, wtedy honorowy prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, obecnie patron OIL w Warszawie, Bolesław Górnicki, znamienity pediatra, autor wielu podręczników akademickich, Włodzimierz Józefowicz, stomatolog i nauczyciel wielu pokoleń lekarzy dentystów, Witold Bartnik, Stanisław Leszczyński, pierwszy rzecznik odpowiedzialności zawodowej.

Większość z nich należała do wybitnych mówców i wyróżniała się charyzmą, wzbudzając szacunek i zarażając ideami przedwojennego samorządu. Praca z nimi w Naczelnej Radzie Lekarskiej rozwijała mnie i wzbogacała o nowe wartości.

Wiadomo, że poszczególne kadencje różniły się od siebie. Która z nich najbardziej zapadła Panu w pamięć?

Trudno powiedzieć. Każda miała swoją specyfikę. Jestem człowiekiem zadaniowym, kadencje kojarzę z pracą i zadaniami, które były do wykonania. W pierwszej kadencji, pod nieobecność dr. Ciećkiewicza i dr. Moskwy, nie mając wielkiego doświadczenia, zmuszony byłem do sfinalizowania uzgodnień dotyczących zapisów ustawy o konkursach w ochronie zdrowia.

Ponieważ czekała nas reforma systemowa, chcieliśmy się na ten temat dowiedzieć jak najwięcej. Zespół, któremu przewodniczył prof. Chruściel, brał więc udział w wyjazdowych spotkaniach mających na celu poznanie mechanizmów zarządzania i funkcjonowania opieki zdrowotnej, m.in. w Niemczech, na Słowacji, Węgrzech, w Czechach.

W mojej pamięci zapisała się też następna kadencja, kiedy pracowałem w zespole, który z ramienia Naczelnej Rady Lekarskiej organizował pierwszy protestacyjny marsz lekarzy w Warszawie. Jednak z perspektywy czasu najważniejsza była dla mnie trzecia kadencja. Kierowałem wówczas zespołem ds. „reformy” dotyczącej kas chorych, co wiązało się z uczestnictwem w posiedzeniach zarówno sejmowych podkomisji, jak i Komisji Zdrowia.

Udało się wtedy sfinalizować kilka spraw, które na początku wydawały się „biciem głową w mur”, a dotyczyły recept refundowanych, a później skierowań do szpitali z gabinetów prywatnych. Obecnie lekarze świadczenia te uznają za normę, wówczas do ostatniej chwili wiceminister zdrowia Anna Knysok trwała na stanowisku, aby wprowadzić model niemiecki, to znaczy refundacja przypisana byłaby tylko lekarzom, którzy dysponowaliby całościowym kontraktem z kasą chorych.

Był to dla mnie najbardziej pracowity okres. Pod koniec tej kadencji mimo sprzeciwów udało się powołać Okręgową Izbę Lekarską w Częstochowie. Z czasem wielu przeciwników tej idei przyznało, że się mylili. Jest to jedyna izba powołana po pierwotnym podziale.

Z sentymentem wspominam organizacje kongresów Polonii Medycznej i tych, w których uczestniczyłem jako przedstawiciel NRL i ORL w Łodzi, a szczególnie kongres organizowany właśnie w Częstochowie. Nie sposób pominąć w tych wspomnieniach kadencji szóstej i siódmej, gdy pracowałem w Prezydium Naczelnej Rady Lekarskiej, a w siódmej pełniłem funkcję Rzecznika Praw Lekarza NRL.

Będąc przez 35 lat w centrum spraw, którymi zajmowała się w tym czasie Naczelna Rada Lekarska, nabiera się nie tylko doświadczenia, ale i dystansu. Jak Pan z perspektywy czasu postrzega pracę tego organu?

Na pewno na początku istnienia Naczelnej Rady Lekarskiej było więcej entuzjazmu. Pracowaliśmy w oparciu o ustawę o izbach lekarskich, która wyszła z Sejmu PRL i była tak skonstruowana, aby nie dać za dużo władzy i swobody samorządowi lekarskiemu, a odzyskanie choćby części utraconego majątku było niemożliwe.

Z naszej strony było więc to „rozpychanie się łokciami”. Więcej spraw udawało się wynegocjować dla środowiska lekarskiego w bezpośrednich rozmowach z posłami czy ministrami. Dziś to dużo trudniejsze. Praca

polegała na wielogodzinnych, czasami kilkudniowych, posiedzeniach poświęconych m.in. tworzeniu Kodeksu Etyki Lekarskiej, przyjętego przez zjazd w Bielsku-Białej, a później nowelizowanego przez zjazdy w Warszawie i Toruniu. Jednocześnie pracowaliśmy nad ustawą o zawodach lekarza i lekarza dentysty i projektami nowelizacji ustawy o izbach lekarskich.

Przypominam sobie, że w tych naradach brali udział wybitni znawcy prawa, którzy potem pełnili najwyższe funkcje w Trybunale Konstytucyjnym czy też jako rzecznicy praw obywatelskich.

Jako anegdotę przytoczę wypowiedź jednego z profesorów prawa, który zastrzegł, że chcemy stworzyć dokumenty na miarę Himalajów, podczas gdy z parlamentu wychodzą ledwie Góry Stołowe. Pamiętam również warunki, w jakich przyszło nam mieszkać w czasie obrad, na przykład w Domu Nauczyciela, w pokojach kilkuosobowych, z jednym prysznicem na korytarzu. Dziś trudno to sobie wyobrazić.

Z założenia NRL czuwa nad należytym wykonywaniem zawodu lekarza i lekarza dentysty. Jakie obawy z tym związane zgłaszają młodzi lekarze na posiedzeniach NRL?

Odniósłbym się w tym miejscu do wypowiedzi jednego z twórców niemieckiej izby lekarskiej z przełomu XIX i XX wieku, który uważał, że dobry samorząd lekarski to taki, którego lekarz boi się bardziej niż diabła. Po odrodzeniu się samorządu lekarskiego w 1989 r. oczekiwania lekarzy wobec samorządu były zupełnie inne.

Lekarze otrzymywali wówczas głodowe pensje, pracując na wielu etatach, aby związać koniec z końcem. Wiele rozwiązań było rodem z PRL, a jednocześnie wzrastały wymagania wobec personelu medycznego. Rolą samorządu było zadbanie o godne wykonywanie zawodu i to osiągnęliśmy. Staliśmy się również pracodawcami, powstawały prywatne szpitale, zdecydowanie wzrosły uposażenia lekarzy.

Sukcesy samorządności lekarskiej były wówczas na miarę tamtych czasów. Przeszliśmy bardzo długi dystans od tamtego momentu do miejsca, w którym jesteśmy obecnie. Samorząd osiągnął bardzo wysoki pułap profesjonalizmu w każdym aspekcie: nadzoru nad należytym wykonywaniem zawodu, mam tu na myśli działalność okręgowych rzeczników odpowiedzialności zawodowej i sądów lekarskich, przyznawanie praw wykonywania zawodu, rejestr praktyk zawodowych czy zadania przejęte od administracji państwowej.

Jednak zdecydowanie zmieniły się oczekiwania młodszego pokolenia lekarzy wobec samorządu. Od pewnego czasu to nie zarobki spędzają sen z powiek. Mówi się o syndromie wypalenia zawodowego, nadmiernym obciążeniu pracą, hejcie, roszczeniowości z tytułu odszkodowań, czego następstwem jest dynamiczny rozwój ubezpieczeń odpowiedzialności zawodowej.

Postęp w wielu dziedzinach życia wiąże się z komercjalizacją usług, powoduje automatyczną dehumanizację medycyny. Samorząd lekarski podejmuje liczne akcje – na przykład no fault czy filmowa kampania na rzecz odbudowania dobrego wizerunku – pracuje nad zrealizowaniem wielu postulatów, które wymagają ciągłego zaangażowania.

To są wyzwania współczesnego samorządu lekarskiego. Trzeba znaleźć złoty środek i sposób na to, jak w tych zawiłościach zmieniającego się świata zachować równowagę pomiędzy dobrą, wartościową pracą i satysfakcją z niej.

Co Pan czuje, będąc działaczem samorządowym z tak dużym stażem i doświadczeniem? Czy są takie sprawy, które, cofając się w czasie, rozwiązałby Pan dziś inaczej?

Oczywiście, że niektóre sprawy mogłyby potoczyć się inaczej. Na przykład – według mnie – zaprzepaszczona została możliwość przejęcia nadzoru nad szkoleniem specjalizacyjnym. Podczas trzeciej kadencji była taka propozycja, jednak trudno dziś stwierdzić, czy przeważył argument finansowy, czy samorząd nie był na to gotowy.

Gdyby w gestii samorządu lekarskiego pozostawało szkolenie specjalizacyjne, nie byłoby zakusów likwidacji samorządu, które od czasu do czasu się pojawiają, a na pewno byłoby trudniej podjąć takie działania.

Należy pamiętać, że pewne kompetencje nie są dane raz na zawsze. Politycy na ogół nie lubią dzielić się władzą. Ważne jest wypracowanie kompromisu, który byłby korzystny nie tylko dla określonego środowiska, ale i całego społeczeństwa.