26 kwietnia 2024

Mistrz uczniowi wilkiem. List lekarki

Każdy lekarz był kiedyś studentem. Ja studiowałam w Śląskiej Akademii Medycznej w latach 90. na wydziale w Katowicach (obecnie Śląski Uniwersytet Medyczny). Przeszłam przez, jak to się wówczas mówiło, „szkołę życia”. Wówczas nie używano słowa „mobbing”.

Foto: pixabay.com

„Szkoła, życia” była na tyle dotkliwa, że wydłużyła moje studia o rok. Miałam szczęście, ponieważ mogłam liczyć na ogromne wsparcie psychiczne ze strony moich rodziców. Wielu moich współtowarzyszy nie było w tak dobrej sytuacji, mieszkali z dala od domu.

Duża część rezygnowała ze studiów. Ci, którzy mieli większe możliwości, zmieniali katowicką Alma Mater na inne wydziały lekarskie w Polsce, gdzie nie było „szkoły życia”. Kilka osób skończyło życie samobójstwem, ponieważ bardzo chcieli studiować, a wciąż udowadniano im, że się nie nadają, że są zbyt mało inteligentni. Były to bardzo wrażliwe osoby, które może byłyby bardzo dobrymi lekarzami…

W czasie trzech pierwszych lat studiów wielokrotnie słyszałam, że na „tej uczelni nie będziemy tolerować niedouczonych studentów takich jak Pani”. Pierwszy raz usłyszałam to na ćwiczeniach z anatomii. Potem na egzaminie z histologii, którą studiowałam cztery semestry, i na zajęciach z fizjologii, gdy pani adiunkt pytała mnie o wady zastawkowe, czyli patofizjologię, bo na wszystkie pytania z fizjologii odpowiedziałam poprawnie i gdyby nie wady zastawkowe, nie mogłaby postawić mi na seminarium oceny niedostatecznej.

Na jednym z ćwiczeń z biochemii zaaspirowałam stężony kwas azotowy do jamy ustnej, bo pani laborantka „zapomniała” udostępnić studentom pipety automatyczne i studenci musieli korzystać z pipet aspiracyjnych. Skończyło się poparzeniem błony śluzowej jamy ustnej. Prowadzący asystent wyrzucił mnie z ćwiczeń, z odpowiednią adnotacją w karcie zaliczeniowej.

Adnotacja była „bardzo skuteczna” na egzaminie z biochemii, na którym ponownie usłyszałam, że „niedouczona studentka będzie niedouczonym lekarzem, a ta uczelnia nie będzie produkowała takowych”. Po kilku latach temuż właśnie panu adiunktowi i profesorowi udowodniono plagiat pracy naukowej. Dzięki korzystnym dla mnie zbiegom okoliczności i ogromnej determinacji udało mi się zakończyć drugi rok studiów bez konieczności jego powtarzania. Po trzecim roku, na egzaminie z mikrobiologii, pani profesor powiedziała z uśmiechem, że odpowiedziałam na ocenę bardzo dobrą, ale po przejrzeniu mojego indeksu (co semestr warunkowe dopuszczenie do sesji egzaminacyjnej, egzaminy zdawane w drugich terminach i powtórka pierwszego roku) może postawić mi tylko ocenę dostateczną. To tylko kilka przykładów „szkoły życia”, przez którą przeszłam. Było ich znacznie więcej.

Pomimo że bardzo duża część uczących mnie mistrzów widziała we mnie niedouczonego studenta i złego, niedouczonego przyszłego lekarza, nie czuję się niedouczona. Jestem specjalistą dwóch dziedzin i biegłym sądowym. Żaden z moich pacjentów przez 22 lata mojej pracy zawodowej nigdy się nie poskarżył na mnie. Uwielbiam moją pracę i moich pacjentów, a oni mnie. Na szczęście teraz jest inne pokolenie studentów. Ci młodzi ludzie radzą sobie lepiej ze „szkołą życia”. Oczywiście mają narzędzia – telefony, aparaty, niezależne media. Ja mogłam tylko liczyć na szczęście, że akurat nie trafię na prowadzącego i egzaminującego, który daje studentowi „szkołę życia”, ale jeśli ja na niego nie napotkałam, to trafił ktoś inny.

Zapytałam kiedyś moją przyjaciółkę, która prowadzi zajęcia ze studentami od ponad 20 lat na jednej ze śląskich uczelni, początkowo jako magister, potem doktor, obecnie jako profesor, czy studenci mają u niej ciężko. Odpowiedziała, że nauczanie jest dla niej zaszczytem. Z bardzo wieloma byłymi studentami ma kontakt do dziś. Nie wyobraża sobie, aby jej podopieczni przed spotkaniem z nią lub jej współpracownikami przeżywali ogromny stres. Średnia ocen, jakie wystawiają jej studenci co pół roku w ankietach, to powyżej 4,5 w pięciostopniowej skali. Przecież to jest oczywiste, że nauczyciel wie więcej i nie musi bardzo się starać, żeby wykazać studentowi niewiedzę w danym temacie.

Nie jest również możliwe, że całe grupy nie przygotowują się na zajęcia zawsze z tymi samymi prowadzącymi. Za to studenci przydzieleni do innych prowadzących czy egzaminujących zawsze są przygotowani. Rektor ŚUM, pan Przemysław Jałowiecki, rozpoczął zmiany, za co jestem mu ogromnie wdzięczna. Kiku pracowników straciło pracę, ale myślę, że to dopiero początek. Wszystkie inne uczelnie medyczne w Polsce uważane są za bardziej prostudenckie niż ŚUM, dotyczy to kadry dydaktycznej, jak również spraw administracyjnych. ŚUM jest na ostatnim miejscu.

W tym roku moja córka rozpoczęła studia na ŚUM na kierunku lekarskim, pomimo że dostała się na bardzo wiele uczelni medycznych w kraju. Chce iść w moje ślady, choć bardzo odradzałam jej tę uczelnię. Przynosząc zaświadczenie od lekarza medycyny pracy do komisji rekrutacyjnej, córka dowiedziała się, że nie może ono być przyjęte, ponieważ jest na nim napisane „wydział lekarski”, a powinno być „kierunek lekarski”. Musiała poprawić. Córka mieszka w woj śląskim, więc poprawa zaświadczenia nie stanowiła jakiegoś większego wysiłku. Ale co, jeśli świeżo upieczony student przebył kilkaset kilometrów i jego zaświadczenie nie zostało przyjęte z powodu nieistotnej pomyłki lekarza je wystawiającego albo lekarz wystawiający zaświadczenie jest niedostępny, a czas na dostarczenie poprawionego dokumentu to tylko kilka dni?

Moja córka jest po dwóch semestrach na równie trudnych, a może i trudniejszych studiach na wydziale weterynarii we Wrocławiu. Zakres materiału do przyswojenia jest o wiele obszerniejszy (w końcu jest wiele gatunków zwierząt), a jednak nikt nie udowadnia studentowi na ćwiczeniach z anatomii, że przyszedł nieprzygotowany. Student przychodzi na ćwiczenia, aby go mistrz uczył, a nie udowadniał, że nic nie umie. Myślę, że moja córka byłaby bardzo dobrym lekarzem – rzetelnym, pracowitym, wrażliwym… A le czy warto przejść „szkołę życia” na ŚUM?

Marzena Dzideczek

(list do redakcji)