20 kwietnia 2024

Ręce mi opadają, gdy słyszę, że placówki POZ są zamknięte

Z Joanną Szeląg, lekarzem specjalistą medycyny rodzinnej, wiceprezesem Podlaskiego Związku Lekarzy Pracodawców „Porozumienie Zielonogórskie”, rozmawia Mariusz Tomczak.

Foto: arch. prywatne

Czy z punktu widzenia lekarzy rodzinnych pandemia COVID-19 wskazuje na potrzebę dokonania zmian w systemie ochrony zdrowia?

Dr Joanna Szeląg: Dramatyczne niedofinansowanie ochrony zdrowia mocno utrudnia nam pracę, a po wybuchu pandemii dodatkowo przekonaliśmy się, jak duże mamy braki kadrowe.

Uregulowania wymaga system przyjęć w placówkach POZ. Jeszcze rok temu do poradni przychodzili pacjenci umówieni i nieumówieni, a obok siebie przebywały zarówno osoby z infekcjami, jak i zdrowe. Obecnie do takich sytuacji nie dochodzi, a do konieczności telefonicznego kontaktu z rejestracją przed przyjściem do poradni pacjenci na ogół podeszli ze zrozumieniem.

Pandemia unaoczniła, że wiele osób nie radzi sobie z problemami niewymagającymi porady lekarskiej czy pomocy personelu medycznego, np. że w razie gorączki trzeba po prostu wziąć lek przeciwgorączkowy. Gdy wybuchła epidemia, pojawiło się wiele podpowiedzi, co trzeba zrobić w razie zaobserwowania objawów zakażenia SARS-CoV-2. Warto byłoby to rozwijać w zakresie innych schorzeń. Potrzebna jest większa edukacja zdrowotna społeczeństwa i to już od przedszkola.

Trzeba określić czas, jakim dysponuje lekarz na przyjęcie pacjenta, bo obecnie jest tak, że ile osób się zgłosi do przychodni, tyle trzeba przyjąć, a przecież godziny pracy nie są z gumy.

Zmiany powinny pójść również w takim kierunku, aby poradnia lekarza rodzinnego przestała pełnić funkcję kawiarni, do której przychodzi się porozmawiać. Lekarze nie mogą zastępować rodziny, sąsiadów czy znajomych. W ten sposób szkodę ponoszą ci, którzy naprawdę potrzebują pomocy lekarskiej, bo czekają w dłuższych kolejkach.

Jak bardzo dotkliwa jest niewystarczająca liczba personelu w POZ?

Mamy duży deficyt lekarzy. W ostatnich miesiącach, gdy dochodziło do zakażeń i zachorowań wśród personelu, w niektóre dni nawet w dużej przychodni przyjmował tylko jeden lekarz.

Zdarzało się, że w okresie, gdy poza pacjentami zgłaszającymi się z różnymi dolegliwościami opiekowaliśmy się już zakażonymi koronawirusem, lekarzy rodzinnych delegowano do pracy do szpitali covidowych. Wiele zależało od nastawienia wojewody. Były takie województwa, jak np. mazowieckie czy warmińsko-mazurskie, gdzie większość lekarzy i pielęgniarek z niektórych placówek POZ dostała nakaz pracy i prawie nie było w nich personelu.

Co panią najbardziej zaskakuje w czasie pandemii?

Jestem pozytywnie zbudowana postawą środowiska medycznego. Wielu lekarzy i wiele pielęgniarek nawet w szczycie zachorowań na COVID-19 pracowało ponad siły, mimo niepewności związanej z pandemią czy, a w tej chwili, prowadzi szczepienia przeciw SARS-Cov-2, pomimo bałaganu organizacyjnego towarzyszącego tym szczepieniom.

Zdumiewa mnie, że wciąż mnóstwo osób kwestionuje istnienie wirusa SARS-CoV-2. Nie należą do rzadkości sytuacje, kiedy pacjenci nie zgłaszają się z pierwszymi objawami zakażenia i kontaktują się z lekarzem dopiero po znacznym pogorszeniu się ich stanu zdrowia. Bywa, że nie przyznają się do kontaktu z osobą zakażoną, obawiając się skierowania na test.

Jestem też zbulwersowana, kiedy pacjenci z objawami COVID-19 przychodzą nieumówieni do poradni, w której przebywają dzieci i seniorzy, po czym okazuje się, że są „dodatni”.

Jak się pani odniesie do zarzutów, że placówki POZ od roku są pozamykane, a lekarze rodzinni „leczą” przez telefon?

Ręce mi opadają, gdy słyszę uogólnienia, że w czasie pandemii placówki POZ są zamknięte. Bywa, że kiedy osobiście badam pacjenta, ten w trakcie wizyty pyta: „Kiedy się otworzycie?”. Odpowiadam, że gdyby przychodnia była zamknięta, to przecież nie rozmawialibyśmy w gabinecie.

Nie wiem, jak udowodnić, że nie jesteśmy wielbłądami. Cały czas przyjmujemy pacjentów z chorobami przewlekłymi i stanami nagłymi, na bieżąco bilansujemy i szczepimy dzieci, szczepimy seniorów… Nawet na początku pandemii przyjmowałam pacjentów po wcześniejszym ich umówieniu, gdy uznałam, że to konieczne. Mogłam to robić, bo udało mi się zaopatrzyć w środki ochrony osobistej tuż przed tym, gdy z rynku całkowicie zniknęły fartuchy i maseczki.

Znam przypadki, gdy pacjenci wracali z SOR z adnotacją w karcie o wysłaniu do szpitala dziecka bez badania lekarskiego, mimo że do niego doszło, co potwierdzali sami rodzice. Ale takie historie zaczęły krążyć wśród społeczeństwa i medyków, budując nieprawdziwą opinię o ogóle lekarzy rodzinnych. Zapewne były miejsca, do których nie sposób było się dostać, ale w skali kraju to zdecydowana mniejszość. To zresztą patologia, która powinna być tępiona. Niestety, między innymi przez pryzmat takich doświadczeń ocenia się całą grupę lekarzy poz

Może ta opinia powstała w wyniku rozpowszechnienia teleporad?

Nie wiem, dlaczego o teleporadach mówi się tylko w kontekście placówek POZ. Moi pacjenci odbywają je również w poradniach kardiologicznych, diabetologicznych, ginekologicznych, chirurgicznych czy endokrynologicznych. Tam również z powodzeniem się sprawdzają.

Teleporada to tylko narzędzie. I, jak każde narzędzie, powinna być właściwie wykorzystana. Nigdy nie może być jedyną formą kontaktu z pacjentem i to staramy się podkreślać. Trzeba też pamiętać, że konsultacja telefoniczna funkcjonuje od dawna w wielu krajach i, jako dodatkowe narzędzie w opiece nad pacjentem, zostanie z nami na lata.