6 października 2024

Był taki punkt (wywiad z lekarzem powstańcem)

Leczyli i ratowali, czym się da. Co robili, gdy kończyły się ostatnie bandaże? Co czuli, gdy musieli ratować Niemców? Z doktorem Janem Bohdanem Glińskim, kierownikiem jednego z punktów ratowniczych Powstania Warszawskiego i Szpitala Powstańczego w podwarszawskich wówczas Górcach, rozmawia Lidia Sulikowska.

Jan Bohdan Gliński

W 1944 r. pracował pan jako asystent w Szpitalu Zakaźnym przy ul. Wolskiej 37. Wybuch Powstania był zaskoczeniem?

Absolutnie nie. Ja i wielu moich kolegów po fachu byliśmy głęboko zaangażowani w działalność podziemną i wiedzieliśmy, co się szykuje. Znaliśmy instrukcje, gdzie mamy się zgłosić w momencie, gdy nastąpi zryw. Na wiele miesięcy wcześniej, przed 1 sierpnia 1944 r., pomagałem, szkoląc sanitariuszki i lecząc AK-owców, a także Żydów.

Jaka rola przypadła panu w tamtym czasie?

Pierwsza mobilizacja pracowników służby zdrowia mojej organizacji GURT przed godziną „W” była na ul. Wspólnej. Zapytano mnie, czy wolę pracować w szpitalu czy w punkcie ratowniczo-sanitarnym.

Na czas Powstania dostałem rozkaz kierowania punktem zlokalizowanym przy ul. Nowogrodzkiej 34. Obecnie na Nowogrodzkiej są inne domy. 70 lat temu walczyli tu powstańcy, cywile pomagali organizować jedzenie, a ja jako dr Jan i sanitariuszki staraliśmy się ratować im życie.

Miejsce tego punktu było wcześniej odpowiednio przygotowane?

Przed wybuchem mieściła się tu przychodna lekarsko-dentystyczna. To był blok zajęty przez Niemców, którzy jednak pozwolili naszemu punktowi ratowniczemu funkcjonować, bo działaliśmy pod sztandarem Czerwonego Krzyża, jako bezstronna pomoc medyczna.

Obserwowałem przez oszkloną bramę, której pilnowali okupanci, co dzieje się na zewnątrz. Pewnego dnia Niemcy postanowili zlikwidować barykadę, którą powstańcy ustawili w poprzek Nowogrodzkiej. Wypędzili mieszkańców z jednej z kamienic i kazali im kierować się na barykadę.

Za nimi jechał czołg i żołnierze. Wywiązała się walka. Dwunastu rannych oraz jeden żołnierz niemiecki doczołgali się do naszej bramy. Tego Niemca rannego w stopę opatrzyliśmy – a przyglądali się Niemcy z rewolwerami w ręku, potem zabrali go do swego lekarza.

Do tej pory pamiętam, jak trudno było rozciąć jego wojskowy but, który trzeba było zdjąć. Pomoc rannym pozostałym na ulicy mogła być udzielona dopiero w nocy przez powstańców z drugiej strony ulicy.

Co robić, kiedy wróg woła o pomoc?

Ranny to ranny. Poza tym jego „koledzy” stali nade mną z bronią, obserwując każdy ruch mój i pomocnic sanitariuszek.

Kto jeszcze pracował na Nowogrodzkiej?

W moim zespole na początku były tylko sanitariuszki. Ofiarni ludzie, którzy nieraz pod ostrzałem przynosili rannych. Szybko stworzyliśmy zgraną ekipę. Szybko jednak zaczęło brakować jedzenia i leków. Trzeba więc było chodzić po opuszczonych mieszkaniach i zbierać potrzebne zaopatrzenie.

Opór powstańców z każdym dniem jednak malał…

Powoli okolica zaczęła pustoszeć, bo Niemcy wysiedlali jedną kamienicę po drugiej. Pod koniec września przyszli też po nas. Grupa esesmanów wyprowadziła nas z innymi ludźmi na Dworzec Wschodni. Mieliśmy trafić do obozu przejściowego w Pruszkowie, ale na jednej z wcześniejszych stacji polski kolejarz zawołał: Czerwony Krzyż! Wysiadać!

Wyszliśmy, nim Niemcy się zorientowali. Udało mi się nawiązać kontakt z AK. Oddelegowano nas do Górc, gdzie zorganizowaliśmy szpital dla osób, które uciekły z miasta.

Pracowaliśmy w drewnianej szkole, a mieszkaliśmy w domu pielęgniarki Kominkowej, która przed nami była jedynym przedstawicielem służb medycznych w Górcach. Mogliśmy działać tylko dzięki wspaniałym mieszkańcom. Ci ludzie, choć sami niewiele mieli, dzielili się z nami jedzeniem, organizowali leki.

Pamięta pan swoich pacjentów?

Było wielu chorych, na przykład starszy pan z przestrzelonym kolanem, zropiałym, z muchami wyjadającymi ropę. Choć amputowałem mu nogę, by go ratować, nie udało się, zmarł. Pamiętam młodą, ok. 18-letnią dziewczynę u której rozpoznałem rozpadową gruźlicę płuc.

Była już nie do uratowania. Wtedy bardzo wiele osób odeszło, zwłaszcza starszych, niedołężnych, chorych. Panoszył się tyfus. Najgorsza była ta bezradność, kiedy wiadomo, że nie da się pomóc. Najsmutniej było patrzeć, kiedy Niemcy bombardowali miasto.

Widzieliśmy te kule, które spadały na ostatnie broniące się barykady. Tak bardzo chcieliśmy wygrać, a o nadzieję z każdym dniem było coraz trudniej. Okupant miał wielką przewagę. W Górcach byłem do grudnia.

Jak radzić sobie z obrazami wojny?

Dla mnie najlepszą receptą jest mówienie o tym, czego doświadczyłem, co widziałem, z jakim złem miałem do czynienia. I przez pryzmat tamtych obrazów patrzeć na teraźniejszość, ciesząc się, że żyjemy w czasach pokoju.

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 10/2015