26 kwietnia 2024

Odblokować system. Dostęp do świadczeń medycznych

SARS-CoV-2 wymusił zmianę zasad funkcjonowania poradnictwa specjalistycznego i niektórych oddziałów szpitalnych – pisze Lucyna Krysiak.

Foto: pixabay.com

Lekarze apelują do pacjentów, aby z powodu strachu przed zakażeniem koronawirusem nie odkładali leczenia na późniejszy termin.

Dotyczy to nie tylko stanów nagłych, takich jak podejrzenie zawału serca czy udaru mózgu, gdzie są opory przed wezwaniem karetki pogotowia, ale też porad specjalistycznych i planowych zabiegów w szpitalach, których wcześniej ustalone terminy zostały odwołane.

Czy zablokowane organizacyjnie przez SARS-CoV-2 leczenie specjalistyczne ma szansę na powrót do sytuacji sprzed pandemii? Co się zmieni, a co zostanie po staremu? Już wiadomo, że teleporady, choć w kryzysowej sytuacji się sprawdziły, nie zawsze mogą zastąpić wizyty np. u nefrologa, ginekologa, laryngologa, urologa, ortopedy czy hematologa. To samo dotyczy rehabilitacji.

Formuła triage

W Polsce 25 proc. wszystkich nowotworów dotyczy układu moczowo-płciowego, np. nowotwory nerki, pęcherza, gruczołu krokowego. W 80 proc. ich leczeniem zajmują się urolodzy. W czasie pandemii specjalność ta musiała radykalnie zmienić sposób funkcjonowania. Zastosowano formułę triage.

Opieka w tym systemie polega na segregacji pacjentów na tych, którzy wymagają natychmiastowej interwencji medycznej (u nich odroczenie terminu leczenia mogłoby wpłynąć negatywnie na jego odległe wyniki), tych, którzy mogą poczekać oraz tych, którzy powinni bezwzględnie czekać, ponieważ w ich przypadku istnieje groźba zakażenia koronawirusem.

Zasady te opracowało i zaleciło na czas pandemii Polskie Towarzystwo Urologiczne. Zdaniem prof. Piotra Chłosty, prezesa PTU oraz kierownika Katedry i Kliniki Urologii, UJ Collegium Medicum w Krakowie, pozwoliło to uniknąć chaosu oraz niepotrzebnych zakażeń personelu medycznego i chorych.

– System triage się sprawdził, ale musi być dopasowany do możliwości poszczególnych ośrodków, które są różnie wyposażone i mają różne stopnie referencyjności. Pacjenci onkourologiczni trafiali do ośrodków o wysokim stopniu referencyjności i byli tam odpowiednio zaopiekowani, ale pacjenci leczeni z przyczyn nieonkologicznych mieli trudności z uzyskaniem porady specjalistycznej czy miejsca w oddziale urologicznym – tłumaczy prof. Piotr Chłosta i zapewnia, że takich sytuacji będzie coraz mniej.

Jego zdaniem obecnie większym problemem jest paniczny strach przed COVID-19 niż otrzymanie specjalistycznej porady czy znalezienie miejsca w szpitalu. – To prawda, że powikłania związane z tą chorobą mogą doprowadzić do zgonu, ale rak zabija pewniej i szybciej – ostrzega profesor.

Pełna ostrożność

Obawy przed zablokowaniem systemu w związku z COVID-19 miała też nefrologia. Prof. Michał Paweł Nowicki, kierownik Kliniki Nefrologii, Hipertensjologii i Transplantologii Nerek UM w Łodzi, mówi, że chodziło głównie o to, aby nie dopuścić do dezorganizacji funkcjonowania stacji dializ, które dla 29 tys. Polaków z przewlekłą niewydolnością nerek wymagających leczenia nerkozastępczego są jedyną możliwością utrzymania się przy życiu.

Wśród nich są pacjenci, którzy czekają na dawcę i przeszczepienie nerki. – Na szczęście wszystkie stacje dializ w kraju pracowały zgodnie z harmonogramem, ale przy zachowaniu pełnej ostrożności, a więc nie tylko przestrzegając zasad higieny określonych przez sanepid, ale izolacji i odosobnienia dializowanych, również w swoim środowisku – podkreśla prof. Michał Paweł Nowicki.

Pacjenci z przewlekłymi chorobami nerek mają obniżoną odporność, często cierpią na nadciśnienie tętnicze, cukrzycę, co stawia ich w grupie podwyższonego ryzyka zarażenia się wirusem SARS-CoV-2. Mimo obostrzeń sanitarnych, 60 osób (w Łódzkiem 11) nie uniknęło zakażenia koronawirusem, a 20 proc. z nich zmarło. W trudnej sytuacji wciąż jest 185 tys. osób ze schorzeniami nerek niewymagających dializoterapii, które z powodu zamknięcia specjalistycznych poradni nefrologicznych były skazane na teleporady świadczone przez POZ.

– Część poradni już jest otwarta, część dopiero się do tego przymierza, są to indywidualne decyzje dyrektorów placówek, uzależnione od potencjalnego zagrożenia, które wciąż istnieje – mówi prof. Nowicki i dodaje, że utrudniony dostęp do poradni nefrologicznych niewątpliwie odbije się na zdrowiu pacjentów, którzy np. w przypadku białkomoczu, cukromoczu, nadciśnienia tętniczego, wad wrodzonych nerek czy niewykrytej niewydolności tych narządów powinni być leczeni specjalistycznie i monitorowani przez nefrologa.

Chemioterapia w domu

Obawa przed zakażeniem SARS-CoV-2 odmieniła także hematoonkologię. Największą zmianą jest możliwość podawania leków przeciwnowotworowych (rytuksymabu) w postaci iniekcji podskórnych, które można wykonywać w domu. Dzięki temu ograniczono konieczność wizyt pacjenta w szpitalu do niezbędnego minimum i zmniejszono ryzyko zakażenia koronawirusem przy pełnym zachowaniu ciągłości i skuteczności leczenia.

Pacjenci hematoonkologiczni mają obniżoną odporność i znajdują się w grupie najwyższego ryzyka ciężkiego przebiegu COVID-19. Iniekcje podskórne znacząco skracają czas przygotowania i podania leku – procedura zajmuje kilka minut zamiast trwającego nawet półtorej godziny klasycznego wlewu dożylnego.

– W dobie COVID-19 dostępność do innowacyjnych terapii i sposób podawania leków ma szczególne znaczenie. To nowoczesne i przyjazne pacjentowi rozwiązanie znakomicie wpisuje się w obecne realia pandemii – przekonuje prof. Sebastian Giebel, prezes Stowarzyszenia Polskiej Grupy Badawczej Chłoniaków, kierownik Kliniki Transplantacji Szpiku i Onkohematologii Narodowego Instytutu Onkolologii.

Z kolei prof. Iwona Hus, prezes Polskiego Towarzystwa Hematologów i Transfuzjologów, zwraca uwagę na fakt, że to nowatorskie rozwiązanie przynosi więcej korzyści – oprócz tego, że zmniejsza ryzyko zakażenia koronawirusem i poprawia jakość życia pacjentów, usprawnia organizację pracy oddziałów hematoonkologicznych.

Ostra faza

Trudna sytuacja związana z zagrożeniem COVID-19 sprowokowała zmiany w rehabilitacji. Z powodu koronawirusa do oddziałów tej specjalności trafiają wyłącznie pacjenci tzw. ostrej fazy, wymagający usprawniania np. po zawałach serca, udarach mózgu, po operacjach ortopedycznych czy z zaostrzeniami np. chorób neurologicznych takich jak stwardnienie rozsiane.

– Epidemia udowodniła, że rehabilitacja w oddziałach szpitalnych nie powinna się zajmować pacjentami z przewlekłymi chorobami narządu ruchu, bo ich miejsce jest w ośrodkach, gdzie usprawnianie odbywa się w systemie ambulatoryjnym. Obecnie pacjenci wymagający tego rodzaju zabiegów, w obawie przed koronawirusem, „pochowali się”, odmawiając wizyt, co świadczy o tym, że ich przypadki nie są pilne – podkreśla prof. Piotr Majcher, konsultant krajowy w dziedzinie rehabilitacji, prezes Polskiego Towarzystwa Rehabilitacyjnego.

Jest on przekonany, że w normalnych warunkach naciskaliby na przyjęcie do szpitala, a obecnie odmawiają wizyt, mimo że czas oczekiwania na ambulatoryjną rehabilitację znacznie się skrócił. Przed pandemią pacjenci tzw. ostrej fazy na rehabilitację w oddziałach szpitalnych czekali miesiącami, mimo że zagrażało to ich zdrowiu. Aby jakoś załagodzić problem, NFZ wprowadził nawet zapis, że mogą czekać najdłużej pół roku.

Obecnie są przyjmowani „od ręki”. Prof. Piotr Majcher uważa, że rehabilitacja nigdy nie stanęła w pandemii, ale to właśnie pandemia zmieniła podejście lekarzy, ale też samych pacjentów do sposobu funkcjonowania tej specjalności. Okazało się, że ten mechanizm w większym lub mniejszym stopniu dotyczy wielu innych sektorów ochrony zdrowia.

Lucyna Krysiak