11 listopada 2024

Dr Sławomir Badurek: Prośbą i groźbą

Kiedy piszę ten felieton, tak jak u progu lata ubiegłego roku, „wirus jest w odwrocie”. Wprawdzie tym razem premier nie użył tego zwrotu, ale czyny mówią same za siebie.

Foto: pixabay.com

Znów możemy korzystać z hoteli, otwierane się restauracje, wznawia działalność branża fitness. Ba, pozwolono nam nawet zdjąć maseczki na świeżym powietrzu! Czy to tylko radosne igrzyska, czy też wymarzony trwały powrót do normalności?

Oczywiście nikt nie zna precyzyjnej odpowiedzi na to pytanie. Doświadczenia z drugą i trzecią falą pandemii każą powściągnąć optymizm i jednocześnie już teraz przygotować plan na kolejne uderzenie koronawirusa, które oby nigdy nie nadeszło lub przynajmniej było znacznie słabsze niż ubiegłej wiosny i jesieni.

Jak na razie jednak o takich przygotowaniach nic u nas nie słychać. Zupełnie tak, jak byśmy tkwili mentalnie w pierwszej fali pandemii, którą z nie do końca jasnych przyczyn udało nam się przejść suchą stopą. Oprócz nieprzywiązywania przez sprawujących władzę wagi do problematyki ochrony zdrowia, wytłumaczenie może być tylko jedno: wiara w sferach rządowych w ochronne działanie szczepionek.

Już wiemy, że podawane przez producentów dane mówiące o bardzo wysokiej skuteczności szczepionek znalazły potwierdzenie w praktyce. Sam mogę tu dorzucić trzy grosze. Na oddziale, na którym pracuję (duża, wielospecjalistyczna interna), q ubiegłym roku zakażenie koronawirusem stwierdzono u około 90 proc. lekarzy i pielęgniarek. Na szczęście przebieg infekcji był na ogół łagodny.

Prowadząc przez ponad cztery miesiące oddział covidowy, mogliśmy się natomiast naocznie przekonać, co to znaczy chorować ciężko, i co to znaczy umrzeć na COVID-19. I właśnie tutaj upatrywałbym tak mocnego odzewu na szczepienia. W naszym lekarsko-pielęgniarskim zespole nie zaszczepiła się tylko jedna pielęgniarka. Nikt spośród zaszczepionych nie zachorował. Choroba dotknęła za to w kwietniu wspomnianą pielęgniarkę…

Problem w tym, że wśród tych, którzy koronawirusa „nie widzieli”, chęć zaszczepienia się jest dużo niższa niż na moim oddziale. Jak wynika z większości przeprowadzonych badań, odsetek dorosłych Polaków, którzy chcą się zaszczepić, oscyluje wokół 50-60 proc. To bardzo niepokojące dane, bo jeśli nie uda się dotrzeć ze szczepionką do zdecydowanie większej części populacji, możemy zapomnieć o odporności stadnej.

Poprawić sytuację próbuje się prośbą i groźbą. Z pierwszej metody korzystają władze, intensywnie zachęcając do szczepień w mediach. Na korzyść działa tu poprawa w dostępie do szczepionek i większa ilość punktów szczepień. Z drugiej strony z każdym dniem maleje liczba tych, którzy deklarowali gotowość skorzystania z uodpornienia, a jeszcze tego nie zrobili.

Jak dotrzeć do tych, którzy szczepić się nie chcą? Prof. Anna Piekarska (specjalista chorób zakaźnych) zaproponowała, by wprowadzić odpłatność za leczenie COVID-19 dla tych, którzy nie chcieli się zaszczepić, choć mogli to zrobić. Prof. Miłosz Parczewski (także zakaźnik) chciałby godziny policyjnej i zakazu przemieszczania się między województwami dla niezaszczepionych.

Dr n. med Roman Szełemej (kardiolog i zarazem prezydent Wałbrzycha) przeforsował uchwałę wprowadzającą obowiązek szczepień przeciwko COVID-19 dla wszystkich pełnoletnich mieszkańców i osób pracujących na terenie miasta.

Cała trójka musiała zmierzyć się z potężną falą hejtu, a doktor Szełemej potrzebował nawet ochrony policji. Czy naprawdę ktoś sądzi, że wszyscy ci świetnie wykształceni ludzie nie znają Konstytucji i usiłują forsować prawne bzdury?

Dla mnie to podejmowane przez świadomych medycznych zagrożeń desperackie próby wywołania dyskusji, która ma nas uchronić przed kolejną katastrofą. Czy to się komuś podoba czy nie, można zdefiniować, co leży w interesie zdrowia populacji, a co je dewastuje.

Sławomir Badurek, diabetolog, publicysta medyczny