13 grudnia 2024

Dziennikarstwo czy maskarada?

Telewizja Republika pokazała na początku grudnia siódmy odcinek programu Doroty Kani „Koniec systemu”. Tytuł „Lekarska sitwa”, będący połączeniem diagnozy i wyroku, to mocna autorska sugestia dla widzów, by oglądali i nie tracili czasu na oceny, bo sprawa jest oczywista.

Foto: pixabay.com

Tym bardziej, że redaktor Kania zapowiadała materiał jako „wyjątkowy”, powstały w wyniku prowokacji dziennikarskiej.

Odtworzony w programie zapis fragmentów rozmowy dziennikarza Wojciecha Kamińskiego („Gazeta Polska Codziennie”) z prof. Kazimierzem Wardynem obejrzałem z wielką uwagą. Szczerze mówiąc, inaczej się nie dało. Jakość nagrania, poszatkowanego podczas postprodukcji, była fatalna i trzeba było wytężać słuch, by wyłapać, o co chodziło.

Podsumowując, do prywatnego gabinetu prof. Wardyna zgłosił się około 50-letni mężczyzna z zaburzeniami rytmu wypróżnień („czasami zatwardzenia, czasami biegunka”) oraz obciążonym wywiadem rodzinnym („moja babka zmarła na raka odbytu”). Profesor zaproponował pacjentowi wykonanie w trybie pilnym badań diagnostycznych w kierowanym przez siebie oddziale w Szpitalu Czerniakowskim.

Reporter, zgodnie z zaleceniem lekarza, zgłosił się do szpitalnego oddziału ratunkowego. Jako bulwersujący przedstawiono w programie fakt, że „nikt naszego dziennikarza nawet nie bada”, mimo odnotowania w dokumentacji, „że na SOR-ze udzielono mu porady lekarskiej”. Napięcie rosło i nie ukrywam, że czekałem na jakiś mocny akcent na koniec.

Ergo, pokazanie jak prof. Wardyn domaga się od przebranego za pacjenta dziennikarza sowitej gratyfikacji za przeprowadzenie szybkiej diagnostyki w komfortowych warunkach „lawendowej doliny”, jak nazwano „wzorcowy pododdział chorób wewnętrznych, otwarty z wielką pompą przez władze Warszawy w 2014 r.”. Z uwagi na sympatie polityczne twórców programu, jak również podsumowanie materiału przez Dorotę Kanię mianem „wstrząsający”, można sobie nawet było wyobrazić komentarz ministra sprawiedliwości, zaczynający się od słów „już nikt, nigdy, przez tego pana…”.

Nic z tych rzeczy. Dziennikarski zamysł wykreowania się na pionierów, piętnujących patologię, o „której wszyscy mówią, a nikt nie pokazuje”, zaowocował niegodziwym kuriozum, a w najlepszym razie błazenadą, w postaci ukazania uratowania komuś życia niczym odrażającego przestępstwa. Przeanalizujmy. Naprzemienne zaparcia i biegunki u mężczyzny w piątej lub szóstej dekadzie życia, obciążonego rodzinnie rakiem jelita grubego, to książkowe wskazania do szybkiej diagnostyki onkologicznej.

Dla klinicystów to oczywiste, ale w prawie 40-minutowym programie Doroty Kani, adresowanym do medycznych laików, nie padło nawet słowo wyjaśnienia, że w prezentowanym przypadku skierowanie na pilną diagnostykę było ze wszech miar zasadne. Gdyby profesor usilnie domagał się od pacjenta, by ten, zamiast w publicznym szpitalu, diagnozował się prywatnie we współpracujących z jego gabinetem pracowniach, można by było mieć wątpliwości natury etycznej.

Trudno ich się dopatrywać li tylko na podstawie „kilkusetzłotowego” honorarium za konsultację. Jestem ciekawy, ile zdaniem twórców programu powinna kosztować porada „światowej sławy lekarza”, jak przedstawiono profesora. Jedyny efekt dziennikarskiego śledztwa, prowadzonego – nie mam wątpliwości – z poduszczenia i zgodnie z fachowymi instrukcjami ze środowiska lekarskiego, który można traktować jako twardy punkt końcowy, to sprawa rzekomo sfałszowanej dokumentacji z SOR-u.

Znając organizację pracy w szpitalu, nie dopatrywałbym się tu działania „lekarskiej sitwy”. Wszyscy pacjenci trafiający na szpitalne oddziały muszą najpierw przejść przez SOR, tudzież przez izbę przyjęć. Tam jest im zakładana dokumentacja i z formalnego punktu widzenia udzielona porada, choć pacjentów przyjmowanych planowo, czyli takich jak pan Kamiński, lekarz dyżurny zazwyczaj nie ogląda.

I nie ma się czemu dziwić, skoro musi on zajmować się nawałem tzw. przypadków i odpierać szturm tych, którzy przyszli do szpitala, by wymusić wykonanie badań i konsultacji zleconych przez lekarza POZ albo zasugerowanych przez doktora Google. Nie mam nic przeciwko dziennikarstwu śledczemu, bo to w mojej ocenie clou zawodu dziennikarza.

Nie może to jednak być amatorszczyzna, a trafiająca w punkt dziennikarska robota na najwyższym poziomie. Tym bardziej, jeśli prowokacja polega na udawaniu chorego i tym samym zmniejszaniu komuś rzeczywiście potrzebującemu szansy na szybką diagnostykę i skuteczne leczenie.

Sławomir Badurek
Diabetolog, publicysta medyczny

Źródło: „Gazeta Lekarska” nr 2/2017