9 grudnia 2024

Pół wieku bez czarodzieja. Wielki jazzman był lekarzem

Bardzo lubię słuchać muzyki. Słucham, kiedy tylko mogę. W domu, w pracy, w samochodzie. Kiedy piszę ten felieton, w tle przyjemnie wibrują utwory liryczne Griega. Muzyka mnie uspokaja, relaksuje i pozwala lepiej się skoncentrować. Jaka? Każda dobra.

Marek Hłasko i Krzysztof Komeda, foto: Marek Nizich-Niziński

Szczególnie cenię klasykę i jazz. W tej pierwszej stosunkowo łatwo się rozsmakować.

Tyle tu zachwycających dzieł takich geniuszy jak Bach, Mozart albo Chopin, że wystarczy otworzyć się na to, co znane, a dobry wykonawca i akustyka sali koncertowej już po kilu razach mogą rozbudzić chęć do własnych poszukiwań.

Z jazzem niby jest podobnie, a jednak trochę inaczej, powiedziałbym, trudniej. Podzielam opinię wypowiedzianą kiedyś przez Stanisława Soykę, że do jazzu trzeba dojrzeć. Ja dojrzałem dość późno, bo po trzydziestce. Jeśli miałbym wymienić jedno nazwisko, które w moim jazzowym dojrzewaniu odegrało największą rolę, bez wahania wskazałbym na Komedę.

Komeda, jak prawie wszystkim miłośnikom jego twórczości wiadomo, naprawdę nazywał się Krzysztof Trzciński. Wiedza, że ten wielki jazzman był lekarzem, jest o wiele mniej powszechna. Jest w tym z pewnością zasługa samego Komedy, który kilka miesięcy po zdaniu egzaminu na pierwszy stopień specjalizacji z laryngologii rzucił pracę w poznańskiej klinice, by do reszty oddać się jazzowi. Nie jest do końca jasne, co go pchnęło w kierunku medycyny. Wiele wiemy o jego fascynacji jazzem, trwającej od wczesnego dzieciństwa, ale zgoła nic nie wiadomo nie tylko o medycznych, ale i szeroko pojętych przyrodniczych zainteresowaniach dorastającego Krzysztofa.

W gimnazjum w Ostrowie Wielkopolskim uczęszczał do klasy humanistycznej, uczył się słabo, został dopuszczony do egzaminu dojrzałości, po powtarzaniu klasy maturalnej. Skąd więc medycyna? Najprawdopodobniej decydujący głos mieli rodzice. Gdy Krzysztof, latem 1950 r., nie dostał się na wydział lekarski do Poznania „z powodu braku miejsc”, pani Trzcińska, sobie tylko znanym sposobem, sprawiła, że syn został przyjęty z odwołania. Studentem był przeciętnym. Jedną z nielicznych ocen bardzo dobrych miał z laryngologii, w której zaczął się specjalizować w klinice prof. Aleksandra Zakrzewskiego. Oceniając Komedę jako ucznia i studenta przez pryzmat zbieranych przez niego ocen, musimy wziąć pod uwagę, jak bardzo pochłaniała go muzyka.

Jeśli uświadomimy sobie, że już w szkole średniej miał swój zespół muzyczny, a w czasach studenckich regularnie koncertował w różnych miejscach Polski, będziemy mieli obraz bardzo zdolnego młodego człowieka, któremu czas potrzebny na realizację wielkiej muzycznej pasji nie pozwolił rozwinąć skrzydeł w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Komeda jest znany przede wszystkim jako kompozytor muzyki filmowej. Któż nie słyszał jego kołysanki z „Dziecka Rosemary”, która swego czasu podbijała amerykańskie listy przebojów? Jest taka scena w filmie Andrzeja Wajdy „Niewinni czarodzieje” z 1960 r. „Komeda!” – Tadeusz Łomnicki, grający ekscentrycznego lekarza jazzmana, zaczepia idącego przed nim kolegę, a zaraz potem każe wymienić mu trzy cnoty ewangeliczne.

„Wiara, nadzieja, miłość” – odpowiada po krótkim namyśle niewysoki okularnik. Gdy 23 kwietnia 1969 r. niespełna 38-letni Krzysztof Komeda umierał w klinice neurochirurgii na Oczki, nie było już nadziei. Nie miała jej nawet towarzysząca mu w ostatnich chwilach żona Zofia. To głównie dzięki jej staraniom ciężko chory Krzysztof kilka dni wcześniej został przetransportowany z Los Angeles, gdzie w październiku 1968 r. doznał poważnego urazu głowy, najprawdopodobniej niechcący zepchnięty z przydomowej skarpy przez przyjaciela Marka Hłaskę. Co dokładnie wtedy się stało, już się nie dowiemy, bo wszyscy świadkowie zdarzenia nie żyją. Tak jak nie dowiemy się, ile wspaniałej muzyki mógłby Krzysztof Komeda jeszcze napisać…

Sławomir Badurek