19 marca 2024

Nie przestają rodzić

Warszawa, piątek, godzina 14:49 – dyżur lekarski, sala porodowa w czasach epidemii COVID-19. Dziewięć minut temu przejąłem dyżur. Od trzech minut u jednej z rodzących zwolnienie tętna płodu do 70/min. Parcie pacjentki daje niewystraczające efekty, mimo podłączonej oksytocyny – pisze dr Artur Drobniak.

Foto: pixabay.com

Szybka analiza położenia główki w badaniu. Wyjście z sytuacji – vacuum extractor. Dwie minuty później na świecie mamy krzyczącą dziewczynkę.

Nie ma wyjścia

Uff, kolejny raz udało się wygrać z niedotlenieniem. Siadam do szycia krocza. Cięcie było konieczne, bo przy próżnociągu trzeba zrobić odpowiednią ilość miejsca dla rodzącego się, zagrożonego niedotlenieniem, dziecka.

Będzie trzeba się sprężać, bo jednoczasowo rodzi jeszcze pięć kobiet, w tym dwie są już w II okresie. Dobrze, że pacjentka jest znieczulona, przynajmniej nie będzie trzeba ostrzykiwać tkanek lidokainą i czekać, aż znieczulenie zacznie działać. Jedna warstwa, druga, OK – została sama skóra.

Spoglądam na monitor z zapisami KTG z pozostałych sal. Jeden szew, drugi, jeszcze dwa, a na monitorze (godz. 15:07) zaczęło się zwolnienie tętna płodu u kolejnej rodzącej. Niedobrze, to pacjentka z cukrzycą przedciążową. Pędem zakładam dwa ostatnie szwy. Biegnę na drugą salę.

Godzina 15:09, zwolnienie nadal trwa. Pacjentka bardzo słabo prze. Mimo że głowa dziecka pięknie podchodzi, rodzącej brakuje sił na ostatnie pchnięcie. Zostało już dosłownie 1-2 cm. Zwolnienie tętna do 80/min nadal trwa. Nie ma wyjścia, ryzyko niedotlenienia jest zbyt duże.  Po kilkunastu sekundach decyzja o vacuum.

Tak jeszcze nie miałem

15:12, synek urodzony. Nie jest idealnie, pediatrzy biorą go do zbadania, trochę wspomagają oddech chłopca. Ostatecznie po trzech minutach dobra punktacja Apgar, gazometria z krwi pępowinowej też przyszła w dolnej granicy normy.

Tym razem naprawdę uratowałem rozpoczynające się właśnie życie, kilka minut dłużej i byłoby ryzyko niedotlenienia. Tymczasem adrenalina opada, a ja znowu siadam do szycia krocza. Patrzę na monitor, mamy jeszcze cztery rodzące i całą gromadkę tzw. patologii ciąży. Ciekawie się zaczyna ten dyżur, 2 x VE w ciągu pół godziny… Tak jeszcze nie miałem.

Oto jak, w telegraficznym skrócie, wyglądała pierwsza godzina dyżuru w sali porodowej w czasie epidemii COVID-19. Nie, pacjentki nie przestały rodzić, nie zacisnęły nóg i nie zrobiły sobie pauzy „bo wirus”. Na tamtym dyżurze do rana było jeszcze dziewięć porodów, w tym nagłe cięcie u pacjentki z patologii ciąży z rozwijającym się zespołem HELLP.

To nic, że nikt nie podziękuje

Biorąc pod uwagę liczbę osób w pracy, zalew rodzących z całego mazowieckiego i panującą epidemię, to był kawał dobrej, potrzebnej pracy. Za którą tradycyjnie pewnie nikt nie podziękuje, choćby oklaskami. To jednak nieważne. Liczy się to, że wszystkie dzieci zdrowe.

Schodząc z dyżuru, miałem nadzieję, że żadna z pacjentek nie okaże się COVID(+), bo zamkną nas wszystkich na kwarantannie (mimo zastosowanych środków ochrony), co jeszcze ograniczy liczbę pracującego personelu, a na pracowników pewnie wyleje się fala hejtu, że śmieli mieć kontakt z chorą rodzącą.

Po takiej nocy dopiero później przychodzą przemyślenia. Liczba porodów w szpitalu zwiększyła się o ok. 30 proc. Pacjentki z powodu epidemii boją się rodzić w szpitalach wieloprofilowych, wybierają monoprofilowe placówki ginekologiczno-położnicze. Takie ja ta, w której pracuję.

Czy to się zmieni po epidemii? Czy nowe przyzwyczajenia zostaną wśród pacjentek? Jeśli tak, to trzeba będzie zamknąć inne oddziały w szpitalu i otworzyć same sale położnicze… Czy wirus zmieni myślenie o personelu medycznym? Ja w to wątpię.

Codziennie wykonujemy czyny dobre, czasami heroiczne. Walka z wirusem niczego nie zmieniła, paradoksalnie w szpitalach COVID-owych jest często mniej pracy niż było tam przed wybuchem epidemii.

Ja wiem, że wyjazd w pełnym rynsztunku do pacjenta z podejrzeniem koronawirusa jest bohaterski, ale czy nie mniej heroiczna jest jazda do wypadku, gdzie każda minuta i każdy twój ruch może być na wagę życia i śmierci?

Tak jak w każdym komplikującym się II okresie porodu. Ale za to oklasków nie będzie, bo w emocjach i nieepidemicznych czasach częściej słyszymy „bluzganie” niż dziękowanie.

Artur Drobniak, ginekolog położnik, Szpital Kliniczny im. ks. Anny Mazowieckiej w Warszawie